piątek, 11 października 2013

Rozdział III - Mroki

Po tak długiej przerwie w końcu wróciłam. I to w jakim stylu - z bólem przyznam się, że wbrew pozorom rozdział ten powstał tylko wciągu ostatnich pięciu dni. Podświadomie chyba próbowałam nadrobić stracony wcześniej czas, bo rozdział wyszedł o połowę dłuższy, niż planowałam. Cóż, tak to już się zdarza, gdy człowiek naprawdę się wkręci...


 „Jestem na twoje rozkazy”.
Naprawdę tak powiedziałam?
Wszystko wskazuje na to, że jednak tak. Kiedy z namaszczeniem wypowiadałam te słowa, dochodziły do uszu i rozbrzmiewały w mojej głowie, jakby mówił je ktoś inny. Ich sens dotarł do mnie dopiero po chwili, a gdy zmieszały się z echem płomiennego przemówienia Ezia, ogarnął mnie jeszcze większy mętlik.
A świat, jak na złość, dalej szybko toczył się dalej.
- Emilio Caramigno – oficjalnie zostajesz rekrutem naszego zakonu – oznajmił poważnie Auditore, mocno potrząsając moją ręką.
- Zakonu... - powtórzyłam tępo, ukradkiem rozmasowując dopiero co zmiażdżoną dłoń. Ośmielona nieco tym na wpół oficjalnym pasowaniem, zaczęłam rozważać zadanie paru kluczowych pytań. Nim jednak zdążyłam otworzyć usta, Ezio już biegał dookoła stołu i przetrząsał leżące na nim mapy i dokumenty, cały czas przy tym do mnie mówiąc.
- Jak widzisz, na brak obowiązków nie narzekam – zaśmiał się kwaśno, porządkując zebrane papiery i potem upychając je w najdziwniejsze nawet zakamarki swojej niecodziennej, śnieżnobiałej szaty. - Wybacz mi więc, ale zaraz będę musiał cię opuścić. Pod moją nieobecność zajmie się tobą Nino... Nino, na Boga, podejdź do nas i przedstawże się jak człowiek!
Dopiero gdy to powiedział, przypomniałam sobie o cichociemnym nieznajomym, który do tej pory stał potulnie pod ścianą. Teraz z ociąganiem i, o ile mi się to nie przewidziało, jakby niepewnością wyminął stół, stanął przede mną i zsunął kaptur.
- Nino Cordia – przedstawił się krótko, skłoniwszy lekko głowę.
Z trudem powstrzymałam westchnienie ulgi. Zanim nieznajomy zdjął kaptur, szczerze obawiałam się tego, co się pod nim może kryć. Nie miałam pojęcia, co moja podświadomość spodziewała się tam ujrzeć, jednak widok ciemnej, krótko przyciętej czupryny, bystrych szarych oczu oraz gładko ogolonej twarzy podziałał na nią kojąco.
- Musisz przyznać, prawdziwy z niego mistrz krasomówstwa – rozbawiony głos Ezia wyrwał mnie z zamyślenia. - Na co dzień zwykle mówi niewiele więcej, dlatego proszę cię, żebyś nie zamęczyła go zbyt wieloma pytaniami.
- Na razie nawet nie potrafiłam bym zdecydować, od jakiego pytania zacząć – przyznałam szczerze. Ezio tylko z zadowoleniem poklepał mnie po ramieniu.
- Skoro więc żadne z was nie czuje się w większym stopniu zagrożone, zostawiam was. Nino, wiesz co robić?
Nino gorliwie skinął głową.
- Messer Auditore, jeszcze jedna sprawa! - przypomniał sobie o czymś nagle, gdy Ezio był już przy drzwiach. - Jak widać, miałem rację. Należy mi się więc dwadzieścia florenów.
- Rację w jakiej sprawie? - spytał sceptycznie Ezio, krzyżując ręce na piersi. Nie wyglądał przy tym na kogoś, kto tak łatwo uszczupliłby swoją sakiewkę. Nino z kolei zmieszał się nieco.
- Noo, w TEJ sprawie – powiedział niepewnie, zerkając na mnie kątem oka. Auditore, choć nie tak ukradkowo, także na mnie spojrzał. Wtedy musiało go olśnić, bo westchnął tylko głęboko i sięgnął ręką do sakiewki.
- Miałeś nie rację, a szczęście – bo gdybyś widział ją na pomoście, jak rzuciła się na tych strażników z mieczem, to nie był byś taki pewny swego – burknął, wręczywszy mężczyźnie odliczoną sumę, po czym nic już nie mówiąc wyszedł co prędzej, jakby jednak ktoś był łasy na zawartość jego sakiewki.
- O co... - zaczęłam pytanie, jednak zaraz Nino uciszył mnie gestem. Trwaliśmy tak przez jakieś pół minuty, aż mężczyzna wydał z siebie krótki przenikliwy gwizd. W jednej chwili z pomieszczenia obok wpadła grupa kilku ludzi ubranych w, jak udało mi się zauważyć, takie same, szarawe tuniki, jaką nosił mój nowy opiekun. Co jeszcze bardziej mnie uderzyło, w taki sam strój byłam ubrana ja – tyle że moja tunika była wyświechtana jak szmata do podług oraz nie zaopatrzono mnie w naramienniki, karwasze, rękawice, nagolenniki ani nawet kaptur.
- Dwóch idzie za Mistrzem, reszta gotowa ma czekać na sygnał przy Koloseum – rozkazał krótko, a członkowie grupy momentalnie przetasowali się i w absolutnej ciszy zniknęli w tym samym korytarzu, którym wyszedł Ezio.
- Teraz możesz pytać – przyzwolił mi Nino z uśmiechem, kiedy tylko znów zostaliśmy sami.
Gdybym tylko pamiętała pytanie...


* * *

Nino nie marnował czasu. W ciągu niecałych czterdziestu minut zdążył pokazać mi dużą część, jak to się wyraził, Kryjówki. Najpierw zaprowadził mnie na wyższe piętra, gdzie mieściły się kwatery innych członków zakonu (a gdzie możliwe, że za dobre sprawowanie i ja dostanę własny kąt), pokoje dla służby, co poniektóre biura i pracownie.
- Sądząc po ilości pokoi wnioskuję, że jest nas dużo? - ośmieliłam się zapytać, gdy znów zaczęliśmy schodzić na coraz niższe piętra. Mój przewodnik zatrzymał się tak nagle, że nie wiele brakowało, a wpadłam bym na jego plecy. Odwrócił się powoli i spojrzał na mnie mrożącym krew w żyłach wzrokiem.
- NAS? - wycedził przez zęby. To jedno słowo sprawiło, że włosy stanęły mi dęba jak po wrzuceniu śniegu za kołnierz.
- Mam na myśli członków zakonu – uściśliłam starając się, by mój głos zabrzmiał jak najpewniej. Średnio mi to jednak wyszło, bo kąciki ust Nina zadrgały nieznacznie.
- No tak – czyli nas – potwierdził, nie mogąc powstrzymać parsknięcia śmiechem. Nie mówiąc już nic więcej, ruszył w dalszą wędrówkę. A ja poszłam za nim, przemilczając kwestię braku odpowiedzi na pytanie.
Wbrew porażającej ilości pięter, centrum Kryjówki mieściło się w podziemiu. Zafascynowana tym faktem (wiąże się z tym pewna historia, kiedy to zgubiłam się w katakumbach pod kościołem, ale o tym kiedy indziej) poczułam się nieco rozczarowana, kiedy zwiedzanie zatrzymało się na komnacie, w której wcześniej rozmawiałam z Eziem.
- Chociaż przystąpiłaś do zakonu, do poznania pewnych sekretów trzeba osiągnąć odpowiedni stopień wtajemniczenia – tak mi to wytłumaczył Nino. Mimo to ośmielił się chociaż opowiedzieć mi o tym rozciągającym się pod ziemią przybytku – zbrojowni, sali ćwiczeń, biblioteki pełnej książek i dokumentów, laboratorium medycznym i wielu, wielu innych cudach. Podobno także wyremontowali niemal całą sieć podziemnych ścieżek wijących się jako ogromny labirynt pod całym Rzymem. Choć jednym z tych korytarzy miałam już nieprzyjemność iść, mój przewodnik i tak nie mógł sobie odpuścić tego zaszczytu i wyprowadzić mnie jednym z nich na powierzchnię.
- Jakiej części Rzymu właściwie znajduje się Kryjówka? - zmusiłam się do zadania pytania, nie mogąc znieść tej zaległej w korytarzach lepkiej ciszy, w której echo naszych kroków brzmiało nienaturalnie głośno. Nino jednak posłał mi tylko przed ramie uśmiech, jakim zwykle rodzice obdarzają swoje dzieci, gdy nie chcą im zepsuć niespodzianki.
I niespodzianka mu się udała. Kiedy w końcu dotarliśmy do tak upragnionego przeze mnie wyjścia, paroma susami wspięłam się po krętych schodach i nie czekając na towarzysza wydostałam się na powierzchnię. Chciałam z lubością wdychać świeże powietrze, ale kiedy zobaczyłam rozciągający się na lewo widok, o mało się tym powietrzem nie zachłysnęłam.
Mój wzrok od razu popłynął wraz ze spokojnymi wodami Tybru, na którego powierzchni odbijały się figlarnie promienie popołudniowego słońca. Zaraz jednak poszłam spojrzeniem dalej, przez niewielką przystań, szeroki most, aż do budynków na drugiej stronie brzegu, w których coś jakby mi nie pasowało...
- Jesteśmy na wyspie! - krzyknęłam z niejakim radosnym zaskoczeniem, gdy Nino stanął obok mnie przy balustradzie. A on tylko spojrzał na mnie tym samym, nieco pobłażliwym wzrokiem i bez słowa ruszyliśmy w głąb miasta.
Według powszechnego stereotypu, jako kobieta na samo hasło „zakupy” powinnam zapałać wręcz niemożliwym z naukowego punktu widzenia zapałem. Tak też się stało, dopóki nie dowiedziałam się, co ten termin oznaczał dla Nina. Zamiast powolnego przelewania się od straganu do straganu, ostentacyjnie zachwycając się każdym co lepszym towarem, odwiedzaliśmy tylko „zaufanych fachowców”, jak to powiedział Nino, których dzieliły odległości większe niż z Aten do Maratonu. Do tego pokonywaliśmy je tempem porównywalnym do morderczego sprintu Filippidesa. Do dziś nie rozumiem tego precedensu – jakim cudem na tak małej wysepce odległości pokonywane krokiem szybszym niż skoki zająca mogły być tak długie i męczące jak bieg wzdłuż całego akweduktu?
Wracając do wspomnianych wyżej fachowców, to gdyby nie wyposażenie odwiedzanych lokali, trudno by mi było rozróżnić, czym który z zaufanych się zajmuje. W każdym miejscu schemat wizyty wyglądał tak samo – Nino recytował listę potrzebnych z tegoż miejsca rzeczy, po czym razem z właścicielem szedł na zaplecze wybierać w tym, co na stanie. A ja, bez względu na to, czy to u szewca, krawca czy kowala, zostawałam z pomocnikami bądź terminatorami, którzy bezlitośnie mierzyli mnie centymetrami ze wszystkich stron i wypytywali o najróżniejsze rzeczy – od rozmiaru buta, przez uczulenia na metale, aż po ulubiony przepis na ciasto drożdżowe.
Cała ta ceremonia zawsze kończyła się tym, że mnie wręczano pakunki z kupionymi przez Nina towarami, a on z kolei dostawał kwitek ze szczegółowym opisem reszty zamówienia i możliwym terminem jego wykonania.
Mój towarzysz okazał się być prawdziwym gentlemanem, więc gdy obarczona nieproporcjonalnym do mojej siły ciężarem o mało nie skręciłam karku na schodach, zgodził się wziąć ode mnie parę paczek i toreb.
Obładowani jak wielbłądy, łaziliśmy tak do samego zmierzchu. Wyprawa znacznie przedłużyła się właściwie z mojej winy. Oprócz skompletowania podstawowego ekwipunku dla mnie, jako dodatkowe zadanie mieliśmy wyjątkowo zaopatrzyć kuchnię w kilka produktów. Przejęłam się tą misją tak bardzo, że gdy jakaś stara szkapa zaczęła podgryzać trzymaną przeze mnie kapustę, pogoniłam ją z taki zapałem, że zgniotłam schowane w kieszeniach jajka, a pomidory nieświadomie przerobiłam na przecier.
Nie było więc wyjścia – trzeba było się wrócić do paru straganów.
Do Kryjówki wróciliśmy zmęczeni, ale i na swój sposób szczęśliwi. Rozpakowanie zakupów dzięki Bogu zostało powierzone już komuś innemu. Nino za to bez żadnych obiekcji zgodził się zaprowadzić mnie do mieszczącej się na parterze stołówki, gdzie czekał już na nas ciepły makaron z mięsem i butelka wina.
- Gdzie są wszyscy? - zebrałam się na odwagę i przerwałam ciszę która zapadła, gdy zaczęliśmy jeść. - Z tego, co mówił messer Auditore wynikało, że zakon ma wielu członków, a my w ciągu całego dnia spotkaliśmy ledwo tuzin – uściśliłam pod wpływem pytającego spojrzenia Nino. Mężczyzna zamyślił się, powoli przeżuwając makaron.
- To kwestia tego, że tak naprawdę cały czas jest coś do zrobienia – odparł po chwili. - Ponad połowa braci wyruszyła w głąb kontynentu. Najświeżsi rekruci do końca tygodnia są poza miastem na manewrach czy czymś takim. Ci bardziej doświadczeni albo załatwiają polecone im zadania, albo czuwają nad panem Auditore, którego planów nikt nie jest w stanie przewidzieć!
Słysząc to, przypomniała mi się grupa rekrutów, która wybiegła z Kryjówki zaraz za Eziem.
- Kim on właściwie jest? - spytałam bez ogródek. Po twarzy Nina przebiegł cień. - Pojawia się właściwie znikąd, i to w momencie, kiedy najbardziej potrzebujemy kogoś takiego jak on – charyzmatycznego przywódcy, chcącego walczyć z uciskiem. Dowodzi więc, jak to nazwał, zakonem. Ale co to znaczy? Wątpię, żeby stworzył tak wielką organizację tylko do walki o wyzwolenie Rzymu. W tak nic nieznaczącym dla świata celu nikt nie wysyłał by aż tylu ludzi w głąb kontynentu...
Nino zdecydowanie nie był zadowolony z pytań, które padły. Choć próbował zachować pozory i nadal zachłannie pałaszował makaron, wyraźnie widać było, że jest spięty. Ukradkiem zerkał na mnie znad talerza czujnym, nieco nieufnym wzrokiem.
Odpowiedź dostałam dwie dokładki i półtora butelki wina później (skrytka pod piątą klepką od lewej – muszę zapamiętać). Nino w końcu odsunął od siebie talerz, rozsiadł się wygodnie na krześle i założonymi na piersi rękoma znów lustrował mnie uważnym wzrokiem.
- Masz rację – tu chodzi o coś więcej – podjął w końcu. - Borgiowie to tylko tryb w wielkiej machinie zła, z którą wojna zaczęła się już parę wieków, wciąż nie rozstrzygnięta. Pamięć o niej oraz wciąż namnażające się wiara, że damy radę ją wygrać, przetrwały do dziś.
- A Ezio? - dopytywałam. - Gdzie w tym wszystkim jest Ezio?
- On też jest tylko trybem – tyle tylko, że bez niego nasza strona w ogóle by nie ruszyła...
- Nie możesz powiedzieć mi niczego wprost, prawda?
- Prawda.
- To świetnie – fuknęłam gniewnie. Miałam ochotę rozbić mu na głowie jedną ze stojących na stole butelek, a potem samej coś sobie zrobić odłamkami szkła – tak dla świętego spokoju.
- Działamy w mroku, by służyć światłości – wypalił nagle.
- Co ty mówisz?
- To, co słyszysz.
- Nie rozumiem.
- Bo zmęczona jesteś. Czas spać.
I tyle w temacie wyciągania informacji.
Moje sprawowanie w ciągu całego dnia musiało zostać ocenione na w miarę dobre, bo udało mi się zasłużyć na własny pokoik z łóżkiem i niewielką komodą na wyłączność. Wszystko, czego na ten moment do szczęścia mi brakowało – zwłaszcza tego w miarę miękkiego posłania.
- Na dół, na zbiórkę, zapraszamy o świcie – Nino tłumaczył mi na odchodnym. - Tam dowiesz się właściwie całej reszty. I jutro jeszcze będziesz musiała pomęczyć się w tych łachmanach, bo znając Antonia – to jest, naszego krawca – twój uniform będzie gotowy dopiero jakoś pod wieczór.
Uniform – zabrzmiało strasznie. Przytaknęłam tylko na znak, że wszystko rozumiem.
Nino musiał chyba dostrzec moje zagubienie, bo nim ostatecznie zatrzasnął za sobą drzwi, posłał mi ciepły uśmiech.
- Też kiedyś byłem w takiej sytuacji, jak ty. Większość z nas zresztą tak zaczynała. Pewnie teraz trudno ci teraz w to wierzyć, ale z czasem naprawdę wszystko się ułoży – powiedział z zaskakującą łagodnością. - Gdybyś czegoś potrzebowała, albo coś się stało, wystarczy że krzykniesz – ktoś na pewno usłyszy i zaraz przyjdzie.
Znów przytaknęłam. Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem.

A ja, stojąc na środku tej słabo oświetlonej klitki, poczułam się jak nigdy samotna i zagubiona.