„Jestem na twoje rozkazy”.
Naprawdę tak powiedziałam?
Wszystko wskazuje na to, że jednak tak. Kiedy z namaszczeniem
wypowiadałam te słowa, dochodziły do uszu i rozbrzmiewały w mojej
głowie, jakby mówił je ktoś inny. Ich sens dotarł do mnie
dopiero po chwili, a gdy zmieszały się z echem płomiennego
przemówienia Ezia, ogarnął mnie jeszcze większy mętlik.
A świat, jak na złość, dalej szybko toczył się dalej.
- Emilio Caramigno – oficjalnie zostajesz rekrutem naszego zakonu –
oznajmił poważnie Auditore, mocno potrząsając moją ręką.
- Zakonu... - powtórzyłam tępo, ukradkiem rozmasowując dopiero co
zmiażdżoną dłoń. Ośmielona nieco tym na wpół oficjalnym
pasowaniem, zaczęłam rozważać zadanie paru kluczowych pytań. Nim
jednak zdążyłam otworzyć usta, Ezio już biegał dookoła stołu
i przetrząsał leżące na nim mapy i dokumenty, cały czas przy tym
do mnie mówiąc.
- Jak widzisz, na brak obowiązków nie narzekam – zaśmiał się
kwaśno, porządkując zebrane papiery i potem upychając je w
najdziwniejsze nawet zakamarki swojej niecodziennej, śnieżnobiałej
szaty. - Wybacz mi więc, ale zaraz będę musiał cię opuścić.
Pod moją nieobecność zajmie się tobą Nino... Nino, na Boga,
podejdź do nas i przedstawże się jak człowiek!
Dopiero gdy to powiedział, przypomniałam sobie o cichociemnym
nieznajomym, który do tej pory stał potulnie pod ścianą. Teraz z
ociąganiem i, o ile mi się to nie przewidziało, jakby niepewnością
wyminął stół, stanął przede mną i zsunął kaptur.
- Nino Cordia – przedstawił się krótko, skłoniwszy lekko głowę.
Z trudem powstrzymałam westchnienie ulgi. Zanim nieznajomy zdjął
kaptur, szczerze obawiałam się tego, co się pod nim może kryć.
Nie miałam pojęcia, co moja podświadomość spodziewała się tam
ujrzeć, jednak widok ciemnej, krótko przyciętej czupryny, bystrych
szarych oczu oraz gładko ogolonej twarzy podziałał na nią kojąco.
- Musisz przyznać, prawdziwy z niego mistrz krasomówstwa –
rozbawiony głos Ezia wyrwał mnie z zamyślenia. - Na co dzień
zwykle mówi niewiele więcej, dlatego proszę cię, żebyś nie
zamęczyła go zbyt wieloma pytaniami.
- Na razie nawet nie potrafiłam bym zdecydować, od jakiego pytania
zacząć – przyznałam szczerze. Ezio tylko z zadowoleniem poklepał
mnie po ramieniu.
- Skoro więc żadne z was nie czuje się w większym stopniu
zagrożone, zostawiam was. Nino, wiesz co robić?
Nino gorliwie skinął głową.
- Messer Auditore, jeszcze jedna sprawa! - przypomniał sobie o czymś
nagle, gdy Ezio był już przy drzwiach. - Jak widać, miałem rację.
Należy mi się więc dwadzieścia florenów.
- Rację w jakiej sprawie? - spytał sceptycznie Ezio, krzyżując
ręce na piersi. Nie wyglądał przy tym na kogoś, kto tak łatwo
uszczupliłby swoją sakiewkę. Nino z kolei zmieszał się nieco.
- Noo, w TEJ sprawie – powiedział niepewnie, zerkając na mnie
kątem oka. Auditore, choć nie tak ukradkowo, także na mnie
spojrzał. Wtedy musiało go olśnić, bo westchnął tylko głęboko
i sięgnął ręką do sakiewki.
- Miałeś nie rację, a szczęście – bo gdybyś widział ją na
pomoście, jak rzuciła się na tych strażników z mieczem, to nie
był byś taki pewny swego – burknął, wręczywszy mężczyźnie
odliczoną sumę, po czym nic już nie mówiąc wyszedł co prędzej,
jakby jednak ktoś był łasy na zawartość jego sakiewki.
- O co... - zaczęłam pytanie, jednak zaraz Nino uciszył mnie
gestem. Trwaliśmy tak przez jakieś pół minuty, aż mężczyzna
wydał z siebie krótki przenikliwy gwizd. W jednej chwili z
pomieszczenia obok wpadła grupa kilku ludzi ubranych w, jak udało
mi się zauważyć, takie same, szarawe tuniki, jaką nosił mój
nowy opiekun. Co jeszcze bardziej mnie uderzyło, w taki sam strój
byłam ubrana ja – tyle że moja tunika była wyświechtana jak
szmata do podług oraz nie zaopatrzono mnie w naramienniki, karwasze,
rękawice, nagolenniki ani nawet kaptur.
- Dwóch idzie za Mistrzem, reszta gotowa ma czekać na sygnał przy
Koloseum – rozkazał krótko, a członkowie grupy momentalnie
przetasowali się i w absolutnej ciszy zniknęli w tym samym
korytarzu, którym wyszedł Ezio.
- Teraz możesz pytać – przyzwolił mi Nino z uśmiechem, kiedy
tylko znów zostaliśmy sami.
Gdybym tylko pamiętała pytanie...
* * *
Nino nie marnował czasu. W ciągu niecałych czterdziestu minut
zdążył pokazać mi dużą część, jak to się wyraził,
Kryjówki. Najpierw zaprowadził mnie na wyższe piętra, gdzie
mieściły się kwatery innych członków zakonu (a gdzie możliwe,
że za dobre sprawowanie i ja dostanę własny kąt), pokoje dla
służby, co poniektóre biura i pracownie.
- Sądząc po ilości pokoi wnioskuję, że jest nas dużo? -
ośmieliłam się zapytać, gdy znów zaczęliśmy schodzić na coraz
niższe piętra. Mój przewodnik zatrzymał się tak nagle, że nie
wiele brakowało, a wpadłam bym na jego plecy. Odwrócił się
powoli i spojrzał na mnie mrożącym krew w żyłach wzrokiem.
- NAS? - wycedził przez zęby. To jedno słowo sprawiło, że włosy
stanęły mi dęba jak po wrzuceniu śniegu za kołnierz.
- Mam na myśli członków zakonu – uściśliłam starając się,
by mój głos zabrzmiał jak najpewniej. Średnio mi to jednak
wyszło, bo kąciki ust Nina zadrgały nieznacznie.
- No tak – czyli nas – potwierdził, nie mogąc powstrzymać
parsknięcia śmiechem. Nie mówiąc już nic więcej, ruszył w
dalszą wędrówkę. A ja poszłam za nim, przemilczając kwestię
braku odpowiedzi na pytanie.
Wbrew porażającej ilości pięter, centrum Kryjówki mieściło
się w podziemiu. Zafascynowana tym faktem (wiąże się z tym pewna
historia, kiedy to zgubiłam się w katakumbach pod kościołem, ale
o tym kiedy indziej) poczułam się nieco rozczarowana, kiedy
zwiedzanie zatrzymało się na komnacie, w której wcześniej
rozmawiałam z Eziem.
- Chociaż przystąpiłaś do zakonu, do poznania pewnych sekretów
trzeba osiągnąć odpowiedni stopień wtajemniczenia – tak mi to
wytłumaczył Nino. Mimo to ośmielił się chociaż opowiedzieć mi
o tym rozciągającym się pod ziemią przybytku – zbrojowni, sali
ćwiczeń, biblioteki pełnej książek i dokumentów, laboratorium
medycznym i wielu, wielu innych cudach. Podobno także wyremontowali
niemal całą sieć podziemnych ścieżek wijących się jako ogromny
labirynt pod całym Rzymem. Choć jednym z tych korytarzy miałam już
nieprzyjemność iść, mój przewodnik i tak nie mógł sobie
odpuścić tego zaszczytu i wyprowadzić mnie jednym z nich na
powierzchnię.
- Jakiej części Rzymu właściwie znajduje się Kryjówka? -
zmusiłam się do zadania pytania, nie mogąc znieść tej zaległej
w korytarzach lepkiej ciszy, w której echo naszych kroków brzmiało
nienaturalnie głośno. Nino jednak posłał mi tylko przed ramie
uśmiech, jakim zwykle rodzice obdarzają swoje dzieci, gdy nie chcą
im zepsuć niespodzianki.
I niespodzianka mu się udała. Kiedy w końcu dotarliśmy do tak
upragnionego przeze mnie wyjścia, paroma susami wspięłam się po
krętych schodach i nie czekając na towarzysza wydostałam się na
powierzchnię. Chciałam z lubością wdychać świeże powietrze,
ale kiedy zobaczyłam rozciągający się na lewo widok, o mało się
tym powietrzem nie zachłysnęłam.
Mój wzrok od razu popłynął wraz ze spokojnymi wodami Tybru, na
którego powierzchni odbijały się figlarnie promienie
popołudniowego słońca. Zaraz jednak poszłam spojrzeniem dalej,
przez niewielką przystań, szeroki most, aż do budynków na drugiej
stronie brzegu, w których coś jakby mi nie pasowało...
- Jesteśmy na wyspie! - krzyknęłam z niejakim radosnym
zaskoczeniem, gdy Nino stanął obok mnie przy balustradzie. A on
tylko spojrzał na mnie tym samym, nieco pobłażliwym wzrokiem i bez
słowa ruszyliśmy w głąb miasta.
Według powszechnego stereotypu, jako kobieta na samo hasło „zakupy”
powinnam zapałać wręcz niemożliwym z naukowego punktu widzenia
zapałem. Tak też się stało, dopóki nie dowiedziałam się, co
ten termin oznaczał dla Nina. Zamiast powolnego przelewania się od
straganu do straganu, ostentacyjnie zachwycając się każdym co
lepszym towarem, odwiedzaliśmy tylko „zaufanych fachowców”, jak
to powiedział Nino, których dzieliły odległości większe niż z
Aten do Maratonu. Do tego pokonywaliśmy je tempem porównywalnym do
morderczego sprintu Filippidesa. Do dziś nie rozumiem tego
precedensu – jakim cudem na tak małej wysepce odległości
pokonywane krokiem szybszym niż skoki zająca mogły być tak długie
i męczące jak bieg wzdłuż całego akweduktu?
Wracając do wspomnianych wyżej fachowców, to gdyby nie wyposażenie
odwiedzanych lokali, trudno by mi było rozróżnić, czym który z
zaufanych się zajmuje. W każdym miejscu schemat wizyty wyglądał
tak samo – Nino recytował listę potrzebnych z tegoż miejsca
rzeczy, po czym razem z właścicielem szedł na zaplecze wybierać w
tym, co na stanie. A ja, bez względu na to, czy to u szewca, krawca
czy kowala, zostawałam z pomocnikami bądź terminatorami, którzy
bezlitośnie mierzyli mnie centymetrami ze wszystkich stron i
wypytywali o najróżniejsze rzeczy – od rozmiaru buta, przez
uczulenia na metale, aż po ulubiony przepis na ciasto drożdżowe.
Cała ta ceremonia zawsze kończyła się tym, że mnie wręczano
pakunki z kupionymi przez Nina towarami, a on z kolei dostawał
kwitek ze szczegółowym opisem reszty zamówienia i możliwym
terminem jego wykonania.
Mój towarzysz okazał się być prawdziwym gentlemanem, więc gdy
obarczona nieproporcjonalnym do mojej siły ciężarem o mało nie
skręciłam karku na schodach, zgodził się wziąć ode mnie parę
paczek i toreb.
Obładowani jak wielbłądy, łaziliśmy tak do samego zmierzchu.
Wyprawa znacznie przedłużyła się właściwie z mojej winy. Oprócz
skompletowania podstawowego ekwipunku dla mnie, jako dodatkowe
zadanie mieliśmy wyjątkowo zaopatrzyć kuchnię w kilka produktów.
Przejęłam się tą misją tak bardzo, że gdy jakaś stara szkapa
zaczęła podgryzać trzymaną przeze mnie kapustę, pogoniłam ją z
taki zapałem, że zgniotłam schowane w kieszeniach jajka, a
pomidory nieświadomie przerobiłam na przecier.
Nie było więc wyjścia – trzeba było się wrócić do paru
straganów.
Do Kryjówki wróciliśmy zmęczeni, ale i na swój sposób
szczęśliwi. Rozpakowanie zakupów dzięki Bogu zostało powierzone
już komuś innemu. Nino za to bez żadnych obiekcji zgodził się
zaprowadzić mnie do mieszczącej się na parterze stołówki, gdzie
czekał już na nas ciepły makaron z mięsem i butelka wina.
- Gdzie są wszyscy? - zebrałam się na odwagę i przerwałam ciszę
która zapadła, gdy zaczęliśmy jeść. - Z tego, co mówił messer
Auditore wynikało, że zakon ma wielu członków, a my w ciągu
całego dnia spotkaliśmy ledwo tuzin – uściśliłam pod wpływem
pytającego spojrzenia Nino. Mężczyzna zamyślił się, powoli
przeżuwając makaron.
- To kwestia tego, że tak naprawdę cały czas jest coś do
zrobienia – odparł po chwili. - Ponad połowa braci wyruszyła w
głąb kontynentu. Najświeżsi rekruci do końca tygodnia są poza
miastem na manewrach czy czymś takim. Ci bardziej doświadczeni albo
załatwiają polecone im zadania, albo czuwają nad panem Auditore,
którego planów nikt nie jest w stanie przewidzieć!
Słysząc to, przypomniała mi się grupa rekrutów, która wybiegła
z Kryjówki zaraz za Eziem.
- Kim on właściwie jest? - spytałam bez ogródek. Po twarzy Nina
przebiegł cień. - Pojawia się właściwie znikąd, i to w
momencie, kiedy najbardziej potrzebujemy kogoś takiego jak on –
charyzmatycznego przywódcy, chcącego walczyć z uciskiem. Dowodzi
więc, jak to nazwał, zakonem. Ale co to znaczy? Wątpię, żeby
stworzył tak wielką organizację tylko do walki o wyzwolenie Rzymu.
W tak nic nieznaczącym dla świata celu nikt nie wysyłał by aż
tylu ludzi w głąb kontynentu...
Nino zdecydowanie nie był zadowolony z pytań, które padły. Choć
próbował zachować pozory i nadal zachłannie pałaszował makaron,
wyraźnie widać było, że jest spięty. Ukradkiem zerkał na mnie
znad talerza czujnym, nieco nieufnym wzrokiem.
Odpowiedź dostałam dwie dokładki i półtora butelki wina później
(skrytka pod piątą klepką od lewej – muszę zapamiętać). Nino
w końcu odsunął od siebie talerz, rozsiadł się wygodnie na
krześle i założonymi na piersi rękoma znów lustrował mnie
uważnym wzrokiem.
- Masz rację – tu chodzi o coś więcej – podjął w końcu. -
Borgiowie to tylko tryb w wielkiej machinie zła, z którą wojna
zaczęła się już parę wieków, wciąż nie rozstrzygnięta.
Pamięć o niej oraz wciąż namnażające się wiara, że damy radę
ją wygrać, przetrwały do dziś.
- A Ezio? - dopytywałam. - Gdzie w tym wszystkim jest Ezio?
- On też jest tylko trybem – tyle tylko, że bez niego nasza
strona w ogóle by nie ruszyła...
- Nie możesz powiedzieć mi niczego wprost, prawda?
- Prawda.
- To świetnie – fuknęłam gniewnie. Miałam ochotę rozbić mu na
głowie jedną ze stojących na stole butelek, a potem samej coś
sobie zrobić odłamkami szkła – tak dla świętego spokoju.
- Działamy w mroku, by służyć światłości – wypalił nagle.
- Co ty mówisz?
- To, co słyszysz.
- Nie rozumiem.
- Bo zmęczona jesteś. Czas spać.
I tyle w temacie wyciągania informacji.
Moje sprawowanie w ciągu całego dnia musiało zostać ocenione na w
miarę dobre, bo udało mi się zasłużyć na własny pokoik z
łóżkiem i niewielką komodą na wyłączność. Wszystko, czego na
ten moment do szczęścia mi brakowało – zwłaszcza tego w miarę
miękkiego posłania.
- Na dół, na zbiórkę, zapraszamy o świcie – Nino tłumaczył
mi na odchodnym. - Tam dowiesz się właściwie całej reszty. I
jutro jeszcze będziesz musiała pomęczyć się w tych łachmanach,
bo znając Antonia – to jest, naszego krawca – twój uniform
będzie gotowy dopiero jakoś pod wieczór.
Uniform – zabrzmiało strasznie. Przytaknęłam tylko na znak, że
wszystko rozumiem.
Nino musiał chyba dostrzec moje zagubienie, bo nim ostatecznie
zatrzasnął za sobą drzwi, posłał mi ciepły uśmiech.
- Też kiedyś byłem w takiej sytuacji, jak ty. Większość z nas
zresztą tak zaczynała. Pewnie teraz trudno ci teraz w to wierzyć,
ale z czasem naprawdę wszystko się ułoży – powiedział z
zaskakującą łagodnością. - Gdybyś czegoś potrzebowała, albo
coś się stało, wystarczy że krzykniesz – ktoś na pewno usłyszy
i zaraz przyjdzie.
Znów przytaknęłam. Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem.
A ja, stojąc na środku tej słabo oświetlonej klitki, poczułam
się jak nigdy samotna i zagubiona.