piątek, 30 sierpnia 2013

Rozdział II - Światełko w tunelu

Nie jestem pewna czego to kwestia, ale ostatnio mam straszne problemy z dodawaniem postów. Wciąż mam problemy z formatowaniem tekstu - a to linijki na siebie nachodzą, a to wszystkie akapity zlewają się w jeden... Irytujące i skutecznie opóźniające pracę.
Ale w końcu, po czterech podejściach, jest nowy rozdział. Pisząc go stanęłam przed dylematem - stawiać od razu na akcję, czy dać bohaterce trochę czasu na wiarygodne znajdowanie kolejnych odpowiedzi na swoje wątpliwości? Postawiłam na to drugie - z góry więc przepraszam, jeżeli kilka nadchodzących rozdziałów wyda się trochę nudnawych!


Świece. W całej komnacie roiło się od świec. W sumie to nic w tym dziwnego biorąc pod uwagę, że w kamiennych ścianach nie było żadnych okien. Kiedy leżałam tam, na jednym z wielu pustych łóżek, odór topionego wosku zmieszany z charakterystyczną wonią utensyliów lekarskich towarzyszył mi cały czas. Nie wiem, czy to przez te wonności, ale w głowie wciąż mi huczało. Niektóre części ciała od czasu do czasu przypominały o sobie tępym bólem. 
Głównie znajdowałam się w tej dziwnej komnacie. Przed oczami przewijały mi się postaci w szarych kapturach, raz nawet wydawało mi się, że widzę rzekomego "orła" znad Tybru. Jednak najczęściej krzątała się przy mnie pomarszczona staruszka w białym fartuchu, myjąc, poprawiając pościel, zmieniając opatrunki. 
Czasem jednak moje myśli wracały do portu. Mokra od swojej i cudzej krwi znów leżałam na pomoście wśród ciał martwych żołnierzy. A ojciec wpatrywał się we mnie wytrzeszczonymi, martwimy oczami z takim wyrzutem, jakby ta cała masakra była moją winą. Wybuchała wtedy spazmatycznym szlochem, a potem wszystko spowijała czerń, kiedy pomarszczona staruszka zasłaniała mi twarz zimnymi okładami. 
Aż któregoś dnia ustały majaki, gorączka, zawroty i bóle. Wtedy też wróciła paląca świadomość ostatnich zdarzeń: mój ojciec nie żyje; matka z babką, o ile nie są nachodzone przez gwardzistów, umierają pewnie z żalu i niepokoju; a ja jestem oddana na łaskę obcych ludzi, nie wiedząc nawet gdzie jestem. 
Nie miałam jednak czasu na rozpamiętywanie. Kiedy tylko zwlekłam się z łóżka, staruszka z nieskrywaną ulgą od razu do mnie doskoczyła. 
- Dwa tygodnie... Blisko dwa tygodnie tak leżałaś! - trajkotała, oglądając mnie ze wszystkich stron. - Messer Auditore na pewno się ucieszy... 
- Auditore? TEN Auditore? - wymsknęło mi się. Gdy kobieta, nieco zdziwiona, potwierdziła to skinieniem głowy, mimo woli wzdrygnęłam się. 
Nie ma chyba w Rzymie człowieka, który nie kojarzył by tego nazwiska. Pierwszy człowiek, który miał dość odwagi, by sprzeciwić się tyranowi Borgiów. Był na ustach wszystkich ludzi. W karczmach, na targu, w porcie, na wykładzie herolda – co rusz ktoś przynosił wieści o nowych wyczynach nieustraszonego buntownika. Połowa z tych opowieści była oczywiście zwykłymi plotkami. W końcu o ile każdy był na bieżąco z poczynaniami bohatera, tak naprawdę nikt nigdy nie stanął z nim twarzą w twarz. Czy więc możliwe byłoby, że to miejsce... 
Nie. Nawet po tak silnym uderzeniu w głowę nie mogłam wymyślić głupszego wyjaśnienia. 
Po zmianie kilku pozostałych mi opatrunków staruszka ubrała mnie w strasznie wypłowiałą szarą tunikę i bez słowa wyjaśnienia wyprowadziła z komnaty. 
Muszę przyznać, że nieco się rozczarowałam. Wprowadziła mnie w jakiś ciasny, kamienny tunel, który z czasem okazał się być ogromnym labiryntem. Grobową ciemność rozświetlały tylko pojedyncze pochodnie. Powietrze było ciężkie i zatęchłe, a przez narastające uczucie zamknięcia zdawało się być go coraz mniej. W przeciwieństwie do mnie, staruszka zdawała się niczym nie przejmować. Szła zaskakująco jak na jej tuszę sprężystym krokiem, cały czas plotąc trzy po trzy o jakiś błahostkach – a to o zakalcu wnuczki, a to o skręconej kostce sąsiadki... Parę razy przerywałam ten monolog, zadając jej pytania o... właściwie wszystko, co od czasu wypadku się zdarzyło. 
- Messer Auditore sam wszystko ci wyjaśni – odpowiadała z tajemniczym uśmieszkiem, po czym znów zaczynała trajkotać. 
Wędrówka strasznie się dłużyła, zwłaszcza przez narastający niepokój z domieszką ciekawości. Kiedy jednak doszłyśmy na miejsce, moja cierpliwość została nagrodzona. 
Kiedy doszłyśmy do krętych schodów prowadzących do wyjścia, kobieta zatrzymała się gwałtownie, ścisnęła moje ramię i spojrzała mi głęboko w oczy. 
- Nie wolno mi tam wejść. Dalej musisz pójść sama. 
Nieco zdezorientowana, kiwnęłam tylko głową. Staruszka uśmiechnęła się, pokrzepiająco klepnęła po ramieniu i delikatnie popchnęła mnie w stronę schodów. 
Stopień po stopniu, wspięłam się na szczyt. Znów trafiłam do korytarza – tym razem jednak bardziej przestronnego, jaśniejszego. Moje kroki odbijały się echem, boleśnie burząc niezwykła wręcz ciszę. Czułam się strasznie głupio, powodując tak wielki hałas. Kiedy jednak dotarłam do końca korytarza, przybrałam jak najbardziej pewną siebie postawę i wślizgnęłam się przez uchylone drzwi. 
Nie zdziwiłam się, kiedy moim oczom znów ukazała się komnata. Ta jednak była dużo większa, wysokie sklepienie podpierały proste kanciaste kolumny. Mijając je, dostrzegałam coraz więcej – liczne przejścia prowadzące do następnych pomieszczeń; olbrzymie, pozłacane świeczniki; wiszące na ścianach gobeliny z symbolami przypominającymi literę „A”; olbrzymie biurko zasłane książkami i pergaminami w jednym rogu; komodę z dziesiątkami przegródek z przeróżnymi fiolkami, puszkami i bandażami w drugim rogu... 
- Kogoż to ja widzę! Nino, czy to nie jest nasza śpiąca królewna? 
Zaskoczona nagłym krzykiem, w panicznym odruchu skoczyłam za najbliższą kolumnę. W odpowiedzi usłyszałam wybuch serdecznego śmiechu. Przezornie wychyliłam głowę zza kolumny, spoglądając w stronę, z której dochodziły głosy. 
Dopiero wtedy zauważyłam stojący w najdalszym rogu długi stół, wzdłuż którego po obu stronach ciągnęły się dwie ławki. Blat był całości przykryty wielką mapą oraz skrawkami pergaminu najprawdopodobniej dopiero co zapisanymi przez siedzącego nad nim mężczyznę. Serce zabiło mi mocniej, gdy przez długą śnieżnobiałą szatę i zaciągnięty na głowę kaptur rozpoznałam w nim mojego „orła” znad Tybru. Tuż za nim, jak anioł stróż, stał z założonymi na piersi rękami mężczyzna, także zakapturzony. Obaj z zaciekawieniem patrzyli w moją stronę. 
- Hej, bambina, nie bój się! - znów zaśmiał się mężczyzna w bieli, gestem zachęcając mnie do wyjścia zza filara. Wciąż czując na sobie wwiercające się we mnie spojrzenia, podeszłam niepewnie w ich stronę. O mało jednak znów nie cofnęłam się w tył, bo gdy byłam już przy samym stole, „orzeł” w jednej chwili podniósł się z ławy i stanął tuż przede mną. 
- Ezio Auditore da Firenze - przedstawił się, wykonując lekki ukłon. 
 A mnie stanęło serce. 
- Emilia... Caramigno - wydukałam, gdy udało mi się wyrwać z tępego niedowierzania. Nie mogłam pojąć, dlaczego dopiero teraz dostrzegłam, że stojąca przede mną postać jest tak bardzo podobna do marnego portretu pamięciowego widniejącego na niemal wszystkich afiszach (na jego szczęście niewielu żołnierzy umie dobrze rysować...). 
- Wyglądasz na dość... zdezorientowaną – zagadnął, kiedy stracił już nadzieję na jakąś większą reakcję z mojej strony. - Nie ma jednak co się dziwić. Będąc na twoim miejscu czułbym się równie niepewnie. Usiądź więc, a... 
- Nie mam czasu na takie pogaduszki - przerwałam mu ostro, dziwiąc się własnej zuchwałości. Jego także musiałam tym zaskoczyć, uśmiech na twarzy natychmiast zastąpił grymasem niepokoju. Mimo to ciągnęłam dalej - Doceniam pomoc i troskliwą opiekę, ale muszę natychmiast wracać do domu - moja matka i babka...
- Wiedzą już o wszystkim - tym razem on wszedł mi w słowo. - Zadbaliśmy o niezwłoczne powiadomienie ich o całej sytuacji, a także zapewniliśmy im bezpieczny azyl, w którym niczego im nie brakuje. Powiedziałbym ci o tym i o wielu innych rzeczach, gdybyś tylko dała sobie wszystko wytłumaczyć - dodał surowym tonem, gestem nakazując mi zająć miejsce przy stole. Tym razem nie miałam odwagi zaoponować. Z bezsilnym westchnieniem usiadłam więc naprzeciw niego i zagryzłam wargę, by zatrzymać wszystkie cisnące mi się na usta słowa. 
On jednak jak na złość milczał. Nawet pomimo cienia rzucanego przez kaptur wyraźnie widziałam rysujące się na jego czole zmarszczki, gdy szukał dla mnie odpowiednich słów. A ja już wiedziałam, że w tej sytuacji oboje czujemy równie wielką niepewność. 
- Nie wyglądasz mi na głupią, więc pewnie zdajesz sobie sprawę z plagi, która dopadła miasto – podjął w końcu. - Z pewnością nie jesteś też zahukaną dziewuchą potulnie udającą, że niczego złego nie dostrzega. Dowodem na to jest chociażby odważna, choć zarazem lekkomyślna reakcja na bezpodstawne okrucieństwo żołnierzy. Pomimo tego, że mieli przewagę, nie wahałaś się ani przez moment. Byłaś gotowa poświęcić się słusznej sprawie. Takich właśnie ludzi nam potrzeba. 
- „Nam”, czyli komu? - spytałam podejrzliwie. 
- Nie jesteś jedyną, której nie podoba się zuchwalstwo Borgiów – odparł wymijająco. - A jak wiesz, w grupie siła. Po paru moich... powiedzmy, „wyskokach”, sfrustrowani tyranią mieszczanie chętnie udzielili mi swojego poparcia. Ja tylko wykorzystałem drzemiący w nich potencjał, zapewniając schronienie, ucząc sztuki walki i, co najważniejsze, jednocząc ich – oddany kompan na polu bitwy jest nieraz więcej wart niż najgroźniejsza broń. Zwłaszcza, gdy nie walczysz tylko dla siebie, ale i dla najbliższych. Ty niewątpliwie masz w czyjej obronie stanąć. Dlatego pytam cię, Emilio – czy przyłączysz się do naszych szeregów? 
Nie odpowiedziałam od razu. Bo i co miałam powiedzieć? Przemowa, choć długa i wzniosła, tak naprawdę nie rozwiała zbyt wielu moich wątpliwości. Wciąż nie wiedziałam gdzie jestem ani nie miałam pewności co stało się z moją rodziną. Moją jedyną gwarancją była siedząca przede mną błyskająca zębami żywa legenda. Jednak jak to z legendami bywa – nie wszystko w nich jest prawdą. Szczerze mówiąc, budził we mnie więcej niepokoju niż wciąż stojący za jego plecami mężczyzna, milczący i niczym nie wzruszony jak głaz. Jaką mogłam mieć pewność, że jest ze mną szczery? Że znalazł i otoczył opieką moją rodzinę? Że rzeczywiście chce pomóc, a nie wykorzystać...? 
Mogę się założyć, że Ezio potrafił wyczytać z mojej twarzy wszystkie nurtujące mnie pytania. Z kolei ja po błysku w jego oczach domyśliłam się, że na wszelkie odpowiedzi będę musiała zasłużyć. To dawało mi więc tylko jedno wyjście. 
- Przeżyłam dzięki twojej pomocy, panie – jestem więc na twoje rozkazy.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Rozdział I - Złe dobrego początki

     Ta historia zaczyna się... właściwie dobre parę lat temu, gdy Rzym znajdował się jeszcze pod okrutnym panowaniem Borgiów. Choć miasto trzymane było w silnych rękach, panowała istna Sodoma i Gomora. Rządzący mogli wręcz spać na górach złota, jednak zaniedbane miasto popadało w ruinę. Cegły, dachówki, a nieraz całe balkony i ściany leciały ludziom na głowy. Niektórzy nawet posunęli się krok dalej i bez skrupułów rozkradali dorobek architektoniczny miasta. Niebezpieczeństwo szło nie tylko od ruin, ale też i od samych ludzi. I nie mam tu na myśli złodziei chcących „zarobić” ma chleb, ale wszechobecne oddziały groźnych gwardzistów - to właśnie przez nich stało się coś, co na zawsze odmieniło moje życie.
     Ale od początku.
     Wraz z matką i ojcem osiedliliśmy się w Rzymie stosunkowo niedawno, bo rok temu, po śmierci mieszkającego tam dziadka. Nie był człowiekiem majętnym, jedyną cenniejszą rzeczą jaką posiadał była rzeczna barka. Środki do życia, i jednocześnie największą radość, przynosiły mu całodniowe rejsy po Tybrze podczas których przewoził towary najznamienitszych kupców przyjeżdżających do Włoch z niemal całego świata. Ostatnią wolą dziadka było, by mój ojciec zaopiekował się osieroconą barką i kontynuował tak dobrze prosperujący interes. Nie było więc wyjścia – przybyliśmy do jego rodzinnego domu i otoczyliśmy opieką nie tylko barkę, ale i biedną owdowiałą babcię.
     Dlaczego o tym wspominam? Przysięgam, że zaraz do tego dojdę!
     Od tamtego czasu ojciec codziennie szedł rano do portu, ładował na pokład kupców oraz ich towary i wyruszał w rejs. A ja, zwykle w ostatniej chwili, z impetem wbiegałam na sam koniec pomostu i machałam mu na pożegnanie tak długo, aż barka nie zniknęła mi z oczu.
     Tak było i tego pamiętnego dnia. Z tym wyjątkiem, że przyszłam do portu nieco wcześniej niż zwykle i gdy schodziłam na pomost, ojciec jeszcze rozmawiał z ostatnimi klientami. Po karku przebiegł mi dreszcz strachu, kiedy rozpoznałam wśród nich kilku żołnierzy. Krzyczeli tak głośno, że pewnie było ich słychać aż na przeciwległym brzegu. Wnioskując po stojącej między ojcem a dowódcą oddziału wielkiej skrzyni, ojciec pewnie nie chciał jej załadować na i tak już zbyt zanurzoną barkę.
     Brutalnie przedzierałam się przez tłum gapiów, jednak gdy udało mi się dopchać do miejsca kłótni, i tak było już za późno. Niby w zwolnionym tempie obserwowałam, jak miecz rozwścieczonego odmową dowódcy miękko wchodzi w bok mojego ojca, przebijając go na wylot. W jednej chwili tak dobrze znana i bliska mi twarz wykrzywiła się w nieludzkim grymasie bolesnego niedowierzania, by już tak zastygnąć na wieki. Z upiornym uśmiechem satysfakcji żołdak wyszarpnął broń, znacząc krwią ofiary wszystko wokół. A gdy ciało powoli osuwało się na pomost, mogłam przysiąc, że widziałam, jak z otwartych do krzyku ust ulatuje dusza kochanego ojca.
     Nie zastanawiałam się nad tym, co robię. Z wrzaskiem gniewu i rozpaczy rzuciłam się na mordercę. Korzystając z jego zaskoczenia, wyrwałam mu miecz. Broń okazał się cięższy niż myślałam, ale to nie miało w tamtej chwili znaczenia. Z całych sił zamachnęłam się na przeciwnika. Ostrze zsunęło się po jego pancerzu, nie czyniąc żadnej szkody. Udało mi się jednak uderzyć na tyle mocno, że żołnierz stracił równowagę i z głośnym pluskiem wpadł do wody.
     Reszta oddziału także nie próżnowała. Żołnierze okrążyli mnie i sięgali po broń. Dopiero wtedy dotarło do mnie, jak daleko się posunęłam. A widząc obnażone miecze i sztylety, przypomniałam sobie, że sama także dzierżę w ręku ostrze i na dodatek wcale nie umiem się nim posługiwać.
     Jak na zawołanie, poczułam silne uderzenie w uzbrojoną dłoń. Nie do końca pewna, czy to przez ból, czy przerażenie, upuściłam miecz. W panice odskoczyłam w bok i potknęłam się o podrzucony mi pod nogi hełm. Jak długa poleciałam w tył i wyrżnęłam głową o wystający pal. W jednej chwili świat zawirował, w uszach mi szumiało. Jak zza ściany usłyszałam ryk szyderczego śmiechu, przed oczami zatańczyły mi tylko błyski chowanych ostrzy i zaraz posypał się na mnie grad pięści.
     I wtedy pojawił się ON.
     Grad ciosów nagle ustał. Gdy uchyliłam powieki, dostrzegłam nad moją głową jakiś przelatujący cień. W ułamku sekundy, który zdawał się trwać wieczność, zobaczyłam w nim ptaka. Dokładniej śnieżnobiałego orła. Rozpostarł szeroko skrzydła, które załopotały na wietrze, zanim z impetem spadł na moich oprawców.
     Nie jestem pewna, co się stało potem. Rozdzierający ból promieniujący z każdej części ciała otumanił mnie skuteczniej niż jakikolwiek narkotyk. Wszelkie myśli utonęły pod falą cierpienia. Słońce zaczęło boleśnie razić mnie w oczy. Kakofonia wrzasków i szczęku ostrzy brzmiała, jakbym miała głowę zanurzoną w wodzie.
     Strzępki świadomości wróciły do mnie dopiero, gdy było już po wszystkim. Podniosłam obolałą głowę, by rozeznać się w sytuacji. I bardzo możliwe, że to co wtedy zobaczyłam, też mogło być urojeniem.
     Deski pomostu były czarne – wolałam nie wnikać, czy od wsiąkniętej wody czy krwi. Z całego oddziału nie ostał się nikt. Kilku martwych żołnierzy dryfowała na powierzchni wody, ale zdecydowana większość pozostała na pomoście. Te ciała, leżąc, niekiedy na sobie, w niemal idealnym kręgu, tworząc coś na kształt gniazda, w którym stał, dysząc ciężko, mój wybawiciel.
     Wbrew temu, co z początku myślałam, nie był orłem, ani nawet ptakiem. Przede mną stał mężczyzna z krwi i kości. To, co wzięłam wcześniej za jego skrzydła, okazało się być spływającą z prawego ramienia białą peleryną. Kiedy nachylił się nade mną, dla pewności przyjrzałam się jego twarzy – na szczęście pod głębokim kapturem nie chował dzioba, lecz piękny, przyjazny uśmiech.
     - Żyjesz, bambina – westchnął z nieskrywaną ulgą, pomagając mi usiąść. - Katowali cię z taką pasją, że nie byłem pewien, czy zdążę cię uratować... Na szczęście dla nas obojga zdążyłem, ale to jeszcze nie koniec. Nie jesteś tu bezpieczna, ta rzeź nie ujdzie nam na sucho. Dlatego obiecaj, że od teraz będziesz grzeczna i bez żadnych obiekcji dasz sobie pomóc. Mam też nadzieję, że później odwdzięczysz się tym samym...
     Zahipnotyzowana jego ciepłym głosem, gorliwie przytaknęłam. A potem zrobiłam najgłupszą rzecz, na jaką mogłam się zdobyć – zemdlałam.
   

piątek, 9 sierpnia 2013

Prolog

Biel – sądziłam, że będzie mi towarzyszyć na ślubnym kobiercu. Już od kiedy byłam małą dziewczynką, marzyłam o długiej aż za kostki, śnieżnobiałej sukni i jeszcze dłuższym, koronkowym welonie, który z cichym szelestem ciągnąłby się za mną po ziemi.
Ale to było kiedyś. Choć szykowałam się do wejścia do Kaplicy, nie miałam na sobie sukni ślubnej, ale równie biały lniany strój, a zamiast welonu zarzuciłam na głowę głęboki kaptur, niemal całkowicie zasłaniający moją twarz. Jeszcze tylko poprawiłam umocowane na lewej ręce ostrze i z nerwowym uśmiechem weszłam do Kaplicy.
Ciemną komnatę rozświetlały setki świec, których płomienie odbijały się w idealnie gładkich kamiennych ścianach. Po obu stronach na całej długości, od wejścia do podwyższenia na końcu, stały rzędy zakapturzonych postaci. Na pierwszy rzut oka budziły grozę, jednak kiedy przemierzałam Kaplicę, w blasku świec rozpoznawałam twarze moich najbliższych przyjaciół.
Gdy weszłam na podwyższenie, serce waliło mi tak mocno, że chyba było je słychać w całej komnacie. Rozżarzone węgle w kamiennym palenisku uderzyły we mnie falą gorąca. W ostatniej chwili przypomniałam sobie o lekkim dygnięciu przed Mistrzem, który w rozedrganym gorącym powietrzu wyglądał jak fatamorgana.
- Nulla è reale. Tutto è licito – to wszystko, co udało mi się zapamiętać z wyrecytowanej przez Mistrza formuły, którą nie tak dawno znałam jeszcze na pamięć. Nie do końca świadoma, jak w transie wyciągnęłam do przodu lewą dłoń. Zamknęłam oczy, i zaraz poczułam palący ból, kiedy na serdecznym palcu wypalono mi symbol będący elementem tradycji naszego bractwa.
- Zrobione, bambina – słysząc ten szept, ostrożnie otworzyłam oczy. Ujrzałam twarz Mistrza, na której gościł ten sam ciepły uśmiech, z jakim kiedyś po raz pierwszy ratował mi życie. Starałam się odwzajemnić uśmiech, jednak ze zdenerwowania na ustach zagościł mi chyba jakiś wyjątkowo paskudny grymas, gdyż mężczyzna z cieniem rozbawienia pokręcił tylko głową, położył mi dłoń na ramieniu i poprowadził w stronę schodów.
Wyszliśmy na najwyższą punkt naszej kryjówki – pozbawioną dachu wieżyczkę, z której balustrady jak na pirackim statku wystawała pojedyncza deska, z której zakładnicy mieli skakać w morskie odmęty. Zadrżałam, gdy zdałam sobie sprawę z trafności tego porównania.
- Gotowa? - Mistrz znów przerwał moje rozmyślania.
Tym razem spojrzałam na niego ze szczerym uśmiechem.
- Jak nigdy dotąd.
Wspięłam się na balustradę i powoli ruszyłam ku krawędzi deski. Napawając się tą wzniosłą chwilą, rozejrzałam się dookoła. Na zupełnie czarnym niebie błyszczały setki gwiazd, oświetlając słabym światłem zniszczone, choć dla mnie wciąż piękne rzymskie kamienice. W dole szumiał Tyber, a gdybym wychyliła się jeszcze bardziej – zobaczyłabym czekający na mnie parędziesiąt metrów niżej stóg siana.
- Nazywam się Emilia Caramigno i od teraz jestem asasynem! - krzyknęłam, by dodać sobie odwagi.
I skoczyłam.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Słów kilka wstępu

Po wielu nieudanych próbach, w końcu udało mi się założyć bloga z opowiadaniem. Choć jeszcze żaden rozdział nie jest w pełni gotowy, a szablon na razie prowizoryczny, dumna jestem z niego niezwykle. Zwłaszcza, że wstawienie pierwszego rozdziału jest planowane na jutro.
A wracając do opowiadania.
Akcja zaczyna się w Rzymie za czasów panoszenia się Cesare, Rodrigo i Lukrecji Borgiów, a Ezio Auditore werbuje nowych członków do Zakonu Asasynów, by z ich pomocą stawić czoła hiszpańskim tyranom.
Czyli w skrócie - fanfik "Assassin's Creed: Brotherhood".
Niech jednak fakt ten nie zniechęca nikogo niewtajemniczonego! Wręcz przeciwnie - tym bardziej zachęcam takowych do czytania. Znajomość fabuły gry nie jest do czytania i zrozumienia konieczna, a kto wie - może lektura zachęci do grania...