niedziela, 1 grudnia 2013

Rozdział IV - Falstart

Matko jedyna, nie wierzę - tyle czasu, i taki krótki rozdział! Inna sprawa, że tak naprawdę to tylko pierwsza połowa jednego wielkiego rozdziału, którego postanowiłam podzielić na dwie części, bo wyszedł by nieprzyzwoicie obfity. Uznałam, że tak chyba będzie lepiej - nawet pomimo tego, że fabuła zdaje mi się jeszcze bardziej zwalniać...  No i nie zmienia to faktu, że do tego rozdziału podchodziłam trzy razy, do tego ze cztery razy zdążyłam go tyle razy poprawiać i zmieniać, że teraz widzę go jak jakąś hybrydę. Mam więc nadzieję, że przynajmniej wypleniłam wszystkie literówki i inne techniczne błędy XD

Zamieszkałam w Kryjówce. Dostałam obiecany nowy uniform (bez zbędnych przetarć, ale za to z kapturem!) i wyprawkę, w której skład wchodziły solidne buty, skórzane naramienniki, a nawet profesjonalny sztylet – prosty, ale ostry. I własny. Moja pierwsza broń. Nino zaczął mnie nawet uczyć, jak z niej korzystać. Gdy tylko kończyła się poranna odprawa (na którą oczywiście nie miałam wstępu – nieraz i godzinę sterczałam pod drzwiami, jak pies czekając potulnie na wpuszczenie mnie do środka), schodziłam do podziemnych sal, gdzie Nino wdrażał mnie w tajniki posługiwania ostrzem tak, by samemu nie zrobić sobie nim krzywdy. Zdawałam sobie oczywiście sprawę, że nie jest to prawdziwe szkolenie, ale tylko chwilowe zajęcie. Miało tylko zająć mnie do czasu... No właśnie – czego? Nie miałam pojęcia.
Z matką i babką widziałam się tylko raz. Przez tę chwilę udało im się zapewnić mnie, że choć żal po stracie ojca nadal żywo w nich płonął, radzą sobie całkiem nieźle – messer Ezio zapewnił im schronienie w palazzo jednego z jego przyjaciół w zamian za to, że mama zostanie guwernantką córki gospodarzy. Miały więc dach nad głową, miękkie łóżko, głodem nie przymierały, a powrót do zawodu pozwoli mamie szybciej się z tego wszystkiego otrząsnąć – lepiej więc być nie mogło.
Messer Ezio nie pojawiał się w Kryjówce. Szkoda – chciałam mu podziękować. I przy okazji wypytać o parę spraw. Bo w kwestii wszelkich niedomówień Nino był nie bardziej pomocny niż drewniana łyżka. Pomimo obowiązków nie mniejszych niż reszty pełnoprawnych członków bractwa, każdego ranka starał się chociaż przez chwilę zabawić mnie swoim towarzystwem. Niestety, gdy tylko próbowałam wrócić do naszej rozmowy znam misek makaronu, nabierał wody w usta. Jednak mimo tej całej powściągliwości widziałam, że w taki czy inny sposób naprawdę mnie rozumie i niedopowiedzenia bolą go tak samo jak mnie.
Na szczęście dla nas dwojga te ciche dni miały niedługo się skończyć.
Od samego początku czułam, że z tym dniem coś będzie nie tak. Już kiedy tylko zeszłam do podziemi, drzwi czekały na mnie otwarte. Czyżby odprawa skończyła się wcześniej? Niepewnie zajrzałam do środka – ani żywej duszy. Panujący wokoło ład wskazywał, że rzeczywiście już jakiś czas temu wszyscy w takiej czy innej sprawie opuścili Kryjówkę. Ostał się tylko, jak zwykle zresztą, Nino. Nadzwyczaj radosnym krokiem spacerował po sali, od stołu, do regału... I nucił pod nosem jedną ze skoczniejszych ludowych przyśpiewek. Jakby tego było mało, kiedy już dostrzegł moje przybycie, ucieszył się w sposób już na pierwszy rzut oka dostrzegalny, szczerząc się szeroko jak nigdy (chciałam nawet spytać, czy coś już dzisiaj pił – na szczęście w porę ugryzłam się w język).
- Mamy dzisiaj jednak wyjątkowo dużo roboty – oznajmił bez zbędnych wstępów. - Nie będziesz miała nic przeciwko, jeżeli z tej racji rutynowe ćwiczenia zastąpimy czym innym?
Przecząco pokręciłam głową – bo czy miałam jakiś inny wybór?
- Perfetto – każda para rąk do pracy się przyda! - wykrzyknął z entuzjazmem i ruszył w stronę schodów na górę. Pobiegłam za nim, z trudem opanowując szamotające się w piersi serce. Byłam bardzo podekscytowana – czyżbym w końcu została dopuszczona do działania...?
Zdawało mi się, że idziemy wieczność. Kiedy doszliśmy na odpowiednie piętro, Nino szarmancko otworzył przede mną drzwi.
- W workach czeka twoje zadanie... - oznajmił, znów unosząc kąciki ust w zagadkowym uśmiechu. Tym razem jednak nie zwróciłam na to uwagi. Opętała mnie myśl, że w końcu nie jestem bezczynnie zawieszona w przestrzeni, w końcu mogę coś zrobić! Rzuciłam się do stojących pod ścianą niewielkiego pomieszczenia trzech dość sporych płóciennych worków. Bez namysłu rozwiązałam jeden z nich...
...I zaraz odskoczyłam jak najdalej w tył, ratując się przed uduszeniem w bijących z worka zabójczo cuchnący oparach.
- Co to za diabelstwo? - ledwo udało mi się wykrztusić spod przyciśniętego do twarzy rękawa tuniki.
Przeraziłam się jeszcze bardziej, gdy zamiast odpowiedzi usłyszałam za sobą zachrypnięte szczekanie, jak u gotowego do ataku owczarka. Gdy jednak się odwróciłam, zamiast groźnego psa zobaczyłam tylko Nina, zwijającego się w drzwiach ze śmiechu.
Cóż, teraz już przynajmniej wiem, czemu okazując rozbawienie ogranicza się tylko do subtelnego półuśmiechu.
- Ostatnimi czasy wzrost liczby chętnych do prania jest odwrotnie proporcjonalna do wzrostu liczby brudów – zaczął uprzejmie wyjaśniać, gdy już w miarę się uspokoił. - Jak więc widzisz, trochę nam się tego nazbierało, a co poniektórym zaczyna już brakować świeżych ubrań...
- To rzeczywiście smutne – burknęłam.
- Nieprawdaż? Skoro to rozumiesz, na pewno z chęcią przebiegniesz się nad rzekę i upierzesz rzeczy przynajmniej z jednego worka...
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem – to chyba jakiś żart! Wszystkie te tajemnice i niedopowiedzenia, zamknięte spotkania, wprowadzanie w tajniki walki... To wszystko tylko po to, żeby zrobić ze mnie służącą?!
- Na tym to ma polegać, tak? - wykrztusiłam w końcu, z trudem tłumiąc gniew. - Jako członek tego waszego bractwa mam prać przepocone łachmany?
- Oj, nie przesadzaj – Nino przewrócił oczami. - To tylko zwykłe ubrania, nie jakieś szmaty wyłowione z rynsztoka...
- Nie obchodzi mnie to! - fuknęłam z pasją. - Choćby to były pantalony samego papieża, nie mam zamiaru tego prać!
Pół godziny później, ciągnąc za sobą jeden z worków, dowlokłam się do rzeki.
W tamtym momencie pranie urosło do rangi najokrutniejszej na świecie tortury. Było tuż przed południem, więc słońce pali niemiłosiernie. Bojąc się udaru, musiałam narzucić na głowę kaptur, który teraz wydawał się cieplejszy niż owcza skóra. Kamienne płyty, którymi wyłożono brzeg, zdawały się być rozgrzane jak stal u kowala. W takim wypadku nawet chłód idący od wody nie dawał mi ukojenia.
Po jakimś czasie doszedł też kujący ból w krzyżu. Mimo to nie poddawałam się. Prałam właściwie bez przerwy, w zapamiętaniu sięgając co chwilę do worka po kolejne ubrania. Ku mojej zgrozie, praca w szaleńczym tempie nie przynosiła zamierzonego efektu – ilość brudnych ubrań w worku zdawała się ani trochę od rana nie zmniejszyć...
- Niech cię licho, Nino... - klęłam co jakiś czas, dając tak upust złości, goryczy i zmęczeniu. Wydawało mi się, że gorzej już być nie mogło...

Nawet więc nie usłyszałam, gdy ktoś podszedł do mnie od tyłu. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero, gdy coś mocno uderzyło mnie w tył głowy. Nim straciłam przytomność, poczułam tylko, jak moja i tak rozpalona twarz uderzyła o rozgrzany kamień.