Zamieszkałam
w Kryjówce. Dostałam obiecany nowy uniform (bez zbędnych przetarć,
ale za to z kapturem!) i wyprawkę, w której skład wchodziły
solidne buty, skórzane naramienniki, a nawet profesjonalny sztylet –
prosty, ale ostry. I własny. Moja pierwsza broń. Nino zaczął mnie
nawet uczyć, jak z niej korzystać. Gdy tylko kończyła się
poranna odprawa (na którą oczywiście nie miałam wstępu –
nieraz i godzinę sterczałam pod drzwiami, jak pies czekając
potulnie na wpuszczenie mnie do środka), schodziłam do podziemnych
sal, gdzie Nino wdrażał mnie w tajniki posługiwania ostrzem tak,
by samemu nie zrobić sobie nim krzywdy. Zdawałam sobie oczywiście
sprawę, że nie jest to prawdziwe szkolenie, ale tylko chwilowe
zajęcie. Miało tylko zająć mnie do czasu... No właśnie –
czego? Nie miałam pojęcia.
Z
matką i babką widziałam się tylko raz. Przez tę chwilę udało
im się zapewnić mnie, że choć żal po stracie ojca nadal żywo w
nich płonął, radzą sobie całkiem nieźle – messer Ezio
zapewnił im schronienie w palazzo jednego z jego przyjaciół w
zamian za to, że mama zostanie guwernantką córki gospodarzy. Miały
więc dach nad głową, miękkie łóżko, głodem nie przymierały,
a powrót do zawodu pozwoli mamie szybciej się z tego wszystkiego
otrząsnąć – lepiej więc być nie mogło.
Messer
Ezio nie pojawiał się w Kryjówce. Szkoda – chciałam mu
podziękować. I przy okazji wypytać o parę spraw. Bo w kwestii
wszelkich niedomówień Nino był nie bardziej pomocny niż drewniana
łyżka. Pomimo obowiązków nie mniejszych niż reszty pełnoprawnych
członków bractwa, każdego ranka starał się chociaż przez chwilę
zabawić mnie swoim towarzystwem. Niestety, gdy tylko próbowałam
wrócić do naszej rozmowy znam misek makaronu, nabierał wody w
usta. Jednak mimo tej całej powściągliwości widziałam, że w
taki czy inny sposób naprawdę mnie rozumie i niedopowiedzenia bolą
go tak samo jak mnie.
Na
szczęście dla nas dwojga te ciche dni miały niedługo się
skończyć.
Od
samego początku czułam, że z tym dniem coś będzie nie tak. Już
kiedy tylko zeszłam do podziemi, drzwi czekały na mnie otwarte.
Czyżby odprawa skończyła się wcześniej? Niepewnie zajrzałam do
środka – ani żywej duszy. Panujący wokoło ład wskazywał, że
rzeczywiście już jakiś czas temu wszyscy w takiej czy innej
sprawie opuścili Kryjówkę. Ostał się tylko, jak zwykle zresztą,
Nino. Nadzwyczaj radosnym krokiem spacerował po sali, od stołu, do
regału... I nucił pod nosem jedną ze skoczniejszych ludowych
przyśpiewek. Jakby tego było mało, kiedy już dostrzegł moje
przybycie, ucieszył się w sposób już na pierwszy rzut oka
dostrzegalny, szczerząc się szeroko jak nigdy (chciałam nawet
spytać, czy coś już dzisiaj pił – na szczęście w porę
ugryzłam się w język).
-
Mamy dzisiaj jednak wyjątkowo dużo roboty – oznajmił bez
zbędnych wstępów. - Nie będziesz miała nic przeciwko, jeżeli z
tej racji rutynowe ćwiczenia zastąpimy czym innym?
Przecząco
pokręciłam głową – bo czy miałam jakiś inny wybór?
-
Perfetto – każda para rąk do pracy się przyda! - wykrzyknął z
entuzjazmem i ruszył w stronę schodów na górę. Pobiegłam za
nim, z trudem opanowując szamotające się w piersi serce. Byłam
bardzo podekscytowana – czyżbym w końcu została dopuszczona do
działania...?
Zdawało
mi się, że idziemy wieczność. Kiedy doszliśmy na odpowiednie
piętro, Nino szarmancko otworzył przede mną drzwi.
- W
workach czeka twoje zadanie... - oznajmił, znów unosząc kąciki
ust w zagadkowym uśmiechu. Tym razem jednak nie zwróciłam na to
uwagi. Opętała mnie myśl, że w końcu nie jestem bezczynnie
zawieszona w przestrzeni, w końcu mogę coś zrobić! Rzuciłam się
do stojących pod ścianą niewielkiego pomieszczenia trzech dość
sporych płóciennych worków. Bez namysłu rozwiązałam jeden z
nich...
...I
zaraz odskoczyłam jak najdalej w tył, ratując się przed
uduszeniem w bijących z worka zabójczo cuchnący oparach.
- Co
to za diabelstwo? - ledwo udało mi się wykrztusić spod
przyciśniętego do twarzy rękawa tuniki.
Przeraziłam
się jeszcze bardziej, gdy zamiast odpowiedzi usłyszałam za sobą
zachrypnięte szczekanie, jak u gotowego do ataku owczarka. Gdy
jednak się odwróciłam, zamiast groźnego psa zobaczyłam tylko
Nina, zwijającego się w drzwiach ze śmiechu.
Cóż,
teraz już przynajmniej wiem, czemu okazując rozbawienie ogranicza
się tylko do subtelnego półuśmiechu.
-
Ostatnimi czasy wzrost liczby chętnych do prania jest odwrotnie
proporcjonalna do wzrostu liczby brudów – zaczął uprzejmie
wyjaśniać, gdy już w miarę się uspokoił. - Jak więc widzisz,
trochę nam się tego nazbierało, a co poniektórym zaczyna już
brakować świeżych ubrań...
- To
rzeczywiście smutne – burknęłam.
-
Nieprawdaż? Skoro to rozumiesz, na pewno z chęcią przebiegniesz
się nad rzekę i upierzesz rzeczy przynajmniej z jednego worka...
Spojrzałam
na niego z niedowierzaniem – to chyba jakiś żart! Wszystkie te
tajemnice i niedopowiedzenia, zamknięte spotkania, wprowadzanie w
tajniki walki... To wszystko tylko po to, żeby zrobić ze mnie
służącą?!
- Na
tym to ma polegać, tak? - wykrztusiłam w końcu, z trudem tłumiąc
gniew. - Jako członek tego waszego bractwa mam prać przepocone
łachmany?
-
Oj, nie przesadzaj – Nino przewrócił oczami. - To tylko zwykłe
ubrania, nie jakieś szmaty wyłowione z rynsztoka...
-
Nie obchodzi mnie to! - fuknęłam z pasją. - Choćby to były
pantalony samego papieża, nie mam zamiaru tego prać!
Pół
godziny później, ciągnąc za sobą jeden z worków, dowlokłam się
do rzeki.
W
tamtym momencie pranie urosło do rangi najokrutniejszej na świecie
tortury. Było tuż przed południem, więc słońce pali
niemiłosiernie. Bojąc się udaru, musiałam narzucić na głowę
kaptur, który teraz wydawał się cieplejszy niż owcza skóra.
Kamienne płyty, którymi wyłożono brzeg, zdawały się być
rozgrzane jak stal u kowala. W takim wypadku nawet chłód idący od
wody nie dawał mi ukojenia.
Po
jakimś czasie doszedł też kujący ból w krzyżu. Mimo to nie
poddawałam się. Prałam właściwie bez przerwy, w zapamiętaniu
sięgając co chwilę do worka po kolejne ubrania. Ku mojej zgrozie,
praca w szaleńczym tempie nie przynosiła zamierzonego efektu –
ilość brudnych ubrań w worku zdawała się ani trochę od rana nie
zmniejszyć...
-
Niech cię licho, Nino... - klęłam co jakiś czas, dając tak upust
złości, goryczy i zmęczeniu. Wydawało mi się, że gorzej już
być nie mogło...
Nawet
więc nie usłyszałam, gdy ktoś podszedł do mnie od tyłu. Zdałam
sobie z tego sprawę dopiero, gdy coś mocno uderzyło mnie w tył
głowy. Nim straciłam przytomność, poczułam tylko, jak moja i tak
rozpalona twarz uderzyła o rozgrzany kamień.