niedziela, 1 grudnia 2013

Rozdział IV - Falstart

Matko jedyna, nie wierzę - tyle czasu, i taki krótki rozdział! Inna sprawa, że tak naprawdę to tylko pierwsza połowa jednego wielkiego rozdziału, którego postanowiłam podzielić na dwie części, bo wyszedł by nieprzyzwoicie obfity. Uznałam, że tak chyba będzie lepiej - nawet pomimo tego, że fabuła zdaje mi się jeszcze bardziej zwalniać...  No i nie zmienia to faktu, że do tego rozdziału podchodziłam trzy razy, do tego ze cztery razy zdążyłam go tyle razy poprawiać i zmieniać, że teraz widzę go jak jakąś hybrydę. Mam więc nadzieję, że przynajmniej wypleniłam wszystkie literówki i inne techniczne błędy XD

Zamieszkałam w Kryjówce. Dostałam obiecany nowy uniform (bez zbędnych przetarć, ale za to z kapturem!) i wyprawkę, w której skład wchodziły solidne buty, skórzane naramienniki, a nawet profesjonalny sztylet – prosty, ale ostry. I własny. Moja pierwsza broń. Nino zaczął mnie nawet uczyć, jak z niej korzystać. Gdy tylko kończyła się poranna odprawa (na którą oczywiście nie miałam wstępu – nieraz i godzinę sterczałam pod drzwiami, jak pies czekając potulnie na wpuszczenie mnie do środka), schodziłam do podziemnych sal, gdzie Nino wdrażał mnie w tajniki posługiwania ostrzem tak, by samemu nie zrobić sobie nim krzywdy. Zdawałam sobie oczywiście sprawę, że nie jest to prawdziwe szkolenie, ale tylko chwilowe zajęcie. Miało tylko zająć mnie do czasu... No właśnie – czego? Nie miałam pojęcia.
Z matką i babką widziałam się tylko raz. Przez tę chwilę udało im się zapewnić mnie, że choć żal po stracie ojca nadal żywo w nich płonął, radzą sobie całkiem nieźle – messer Ezio zapewnił im schronienie w palazzo jednego z jego przyjaciół w zamian za to, że mama zostanie guwernantką córki gospodarzy. Miały więc dach nad głową, miękkie łóżko, głodem nie przymierały, a powrót do zawodu pozwoli mamie szybciej się z tego wszystkiego otrząsnąć – lepiej więc być nie mogło.
Messer Ezio nie pojawiał się w Kryjówce. Szkoda – chciałam mu podziękować. I przy okazji wypytać o parę spraw. Bo w kwestii wszelkich niedomówień Nino był nie bardziej pomocny niż drewniana łyżka. Pomimo obowiązków nie mniejszych niż reszty pełnoprawnych członków bractwa, każdego ranka starał się chociaż przez chwilę zabawić mnie swoim towarzystwem. Niestety, gdy tylko próbowałam wrócić do naszej rozmowy znam misek makaronu, nabierał wody w usta. Jednak mimo tej całej powściągliwości widziałam, że w taki czy inny sposób naprawdę mnie rozumie i niedopowiedzenia bolą go tak samo jak mnie.
Na szczęście dla nas dwojga te ciche dni miały niedługo się skończyć.
Od samego początku czułam, że z tym dniem coś będzie nie tak. Już kiedy tylko zeszłam do podziemi, drzwi czekały na mnie otwarte. Czyżby odprawa skończyła się wcześniej? Niepewnie zajrzałam do środka – ani żywej duszy. Panujący wokoło ład wskazywał, że rzeczywiście już jakiś czas temu wszyscy w takiej czy innej sprawie opuścili Kryjówkę. Ostał się tylko, jak zwykle zresztą, Nino. Nadzwyczaj radosnym krokiem spacerował po sali, od stołu, do regału... I nucił pod nosem jedną ze skoczniejszych ludowych przyśpiewek. Jakby tego było mało, kiedy już dostrzegł moje przybycie, ucieszył się w sposób już na pierwszy rzut oka dostrzegalny, szczerząc się szeroko jak nigdy (chciałam nawet spytać, czy coś już dzisiaj pił – na szczęście w porę ugryzłam się w język).
- Mamy dzisiaj jednak wyjątkowo dużo roboty – oznajmił bez zbędnych wstępów. - Nie będziesz miała nic przeciwko, jeżeli z tej racji rutynowe ćwiczenia zastąpimy czym innym?
Przecząco pokręciłam głową – bo czy miałam jakiś inny wybór?
- Perfetto – każda para rąk do pracy się przyda! - wykrzyknął z entuzjazmem i ruszył w stronę schodów na górę. Pobiegłam za nim, z trudem opanowując szamotające się w piersi serce. Byłam bardzo podekscytowana – czyżbym w końcu została dopuszczona do działania...?
Zdawało mi się, że idziemy wieczność. Kiedy doszliśmy na odpowiednie piętro, Nino szarmancko otworzył przede mną drzwi.
- W workach czeka twoje zadanie... - oznajmił, znów unosząc kąciki ust w zagadkowym uśmiechu. Tym razem jednak nie zwróciłam na to uwagi. Opętała mnie myśl, że w końcu nie jestem bezczynnie zawieszona w przestrzeni, w końcu mogę coś zrobić! Rzuciłam się do stojących pod ścianą niewielkiego pomieszczenia trzech dość sporych płóciennych worków. Bez namysłu rozwiązałam jeden z nich...
...I zaraz odskoczyłam jak najdalej w tył, ratując się przed uduszeniem w bijących z worka zabójczo cuchnący oparach.
- Co to za diabelstwo? - ledwo udało mi się wykrztusić spod przyciśniętego do twarzy rękawa tuniki.
Przeraziłam się jeszcze bardziej, gdy zamiast odpowiedzi usłyszałam za sobą zachrypnięte szczekanie, jak u gotowego do ataku owczarka. Gdy jednak się odwróciłam, zamiast groźnego psa zobaczyłam tylko Nina, zwijającego się w drzwiach ze śmiechu.
Cóż, teraz już przynajmniej wiem, czemu okazując rozbawienie ogranicza się tylko do subtelnego półuśmiechu.
- Ostatnimi czasy wzrost liczby chętnych do prania jest odwrotnie proporcjonalna do wzrostu liczby brudów – zaczął uprzejmie wyjaśniać, gdy już w miarę się uspokoił. - Jak więc widzisz, trochę nam się tego nazbierało, a co poniektórym zaczyna już brakować świeżych ubrań...
- To rzeczywiście smutne – burknęłam.
- Nieprawdaż? Skoro to rozumiesz, na pewno z chęcią przebiegniesz się nad rzekę i upierzesz rzeczy przynajmniej z jednego worka...
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem – to chyba jakiś żart! Wszystkie te tajemnice i niedopowiedzenia, zamknięte spotkania, wprowadzanie w tajniki walki... To wszystko tylko po to, żeby zrobić ze mnie służącą?!
- Na tym to ma polegać, tak? - wykrztusiłam w końcu, z trudem tłumiąc gniew. - Jako członek tego waszego bractwa mam prać przepocone łachmany?
- Oj, nie przesadzaj – Nino przewrócił oczami. - To tylko zwykłe ubrania, nie jakieś szmaty wyłowione z rynsztoka...
- Nie obchodzi mnie to! - fuknęłam z pasją. - Choćby to były pantalony samego papieża, nie mam zamiaru tego prać!
Pół godziny później, ciągnąc za sobą jeden z worków, dowlokłam się do rzeki.
W tamtym momencie pranie urosło do rangi najokrutniejszej na świecie tortury. Było tuż przed południem, więc słońce pali niemiłosiernie. Bojąc się udaru, musiałam narzucić na głowę kaptur, który teraz wydawał się cieplejszy niż owcza skóra. Kamienne płyty, którymi wyłożono brzeg, zdawały się być rozgrzane jak stal u kowala. W takim wypadku nawet chłód idący od wody nie dawał mi ukojenia.
Po jakimś czasie doszedł też kujący ból w krzyżu. Mimo to nie poddawałam się. Prałam właściwie bez przerwy, w zapamiętaniu sięgając co chwilę do worka po kolejne ubrania. Ku mojej zgrozie, praca w szaleńczym tempie nie przynosiła zamierzonego efektu – ilość brudnych ubrań w worku zdawała się ani trochę od rana nie zmniejszyć...
- Niech cię licho, Nino... - klęłam co jakiś czas, dając tak upust złości, goryczy i zmęczeniu. Wydawało mi się, że gorzej już być nie mogło...

Nawet więc nie usłyszałam, gdy ktoś podszedł do mnie od tyłu. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero, gdy coś mocno uderzyło mnie w tył głowy. Nim straciłam przytomność, poczułam tylko, jak moja i tak rozpalona twarz uderzyła o rozgrzany kamień.

piątek, 11 października 2013

Rozdział III - Mroki

Po tak długiej przerwie w końcu wróciłam. I to w jakim stylu - z bólem przyznam się, że wbrew pozorom rozdział ten powstał tylko wciągu ostatnich pięciu dni. Podświadomie chyba próbowałam nadrobić stracony wcześniej czas, bo rozdział wyszedł o połowę dłuższy, niż planowałam. Cóż, tak to już się zdarza, gdy człowiek naprawdę się wkręci...


 „Jestem na twoje rozkazy”.
Naprawdę tak powiedziałam?
Wszystko wskazuje na to, że jednak tak. Kiedy z namaszczeniem wypowiadałam te słowa, dochodziły do uszu i rozbrzmiewały w mojej głowie, jakby mówił je ktoś inny. Ich sens dotarł do mnie dopiero po chwili, a gdy zmieszały się z echem płomiennego przemówienia Ezia, ogarnął mnie jeszcze większy mętlik.
A świat, jak na złość, dalej szybko toczył się dalej.
- Emilio Caramigno – oficjalnie zostajesz rekrutem naszego zakonu – oznajmił poważnie Auditore, mocno potrząsając moją ręką.
- Zakonu... - powtórzyłam tępo, ukradkiem rozmasowując dopiero co zmiażdżoną dłoń. Ośmielona nieco tym na wpół oficjalnym pasowaniem, zaczęłam rozważać zadanie paru kluczowych pytań. Nim jednak zdążyłam otworzyć usta, Ezio już biegał dookoła stołu i przetrząsał leżące na nim mapy i dokumenty, cały czas przy tym do mnie mówiąc.
- Jak widzisz, na brak obowiązków nie narzekam – zaśmiał się kwaśno, porządkując zebrane papiery i potem upychając je w najdziwniejsze nawet zakamarki swojej niecodziennej, śnieżnobiałej szaty. - Wybacz mi więc, ale zaraz będę musiał cię opuścić. Pod moją nieobecność zajmie się tobą Nino... Nino, na Boga, podejdź do nas i przedstawże się jak człowiek!
Dopiero gdy to powiedział, przypomniałam sobie o cichociemnym nieznajomym, który do tej pory stał potulnie pod ścianą. Teraz z ociąganiem i, o ile mi się to nie przewidziało, jakby niepewnością wyminął stół, stanął przede mną i zsunął kaptur.
- Nino Cordia – przedstawił się krótko, skłoniwszy lekko głowę.
Z trudem powstrzymałam westchnienie ulgi. Zanim nieznajomy zdjął kaptur, szczerze obawiałam się tego, co się pod nim może kryć. Nie miałam pojęcia, co moja podświadomość spodziewała się tam ujrzeć, jednak widok ciemnej, krótko przyciętej czupryny, bystrych szarych oczu oraz gładko ogolonej twarzy podziałał na nią kojąco.
- Musisz przyznać, prawdziwy z niego mistrz krasomówstwa – rozbawiony głos Ezia wyrwał mnie z zamyślenia. - Na co dzień zwykle mówi niewiele więcej, dlatego proszę cię, żebyś nie zamęczyła go zbyt wieloma pytaniami.
- Na razie nawet nie potrafiłam bym zdecydować, od jakiego pytania zacząć – przyznałam szczerze. Ezio tylko z zadowoleniem poklepał mnie po ramieniu.
- Skoro więc żadne z was nie czuje się w większym stopniu zagrożone, zostawiam was. Nino, wiesz co robić?
Nino gorliwie skinął głową.
- Messer Auditore, jeszcze jedna sprawa! - przypomniał sobie o czymś nagle, gdy Ezio był już przy drzwiach. - Jak widać, miałem rację. Należy mi się więc dwadzieścia florenów.
- Rację w jakiej sprawie? - spytał sceptycznie Ezio, krzyżując ręce na piersi. Nie wyglądał przy tym na kogoś, kto tak łatwo uszczupliłby swoją sakiewkę. Nino z kolei zmieszał się nieco.
- Noo, w TEJ sprawie – powiedział niepewnie, zerkając na mnie kątem oka. Auditore, choć nie tak ukradkowo, także na mnie spojrzał. Wtedy musiało go olśnić, bo westchnął tylko głęboko i sięgnął ręką do sakiewki.
- Miałeś nie rację, a szczęście – bo gdybyś widział ją na pomoście, jak rzuciła się na tych strażników z mieczem, to nie był byś taki pewny swego – burknął, wręczywszy mężczyźnie odliczoną sumę, po czym nic już nie mówiąc wyszedł co prędzej, jakby jednak ktoś był łasy na zawartość jego sakiewki.
- O co... - zaczęłam pytanie, jednak zaraz Nino uciszył mnie gestem. Trwaliśmy tak przez jakieś pół minuty, aż mężczyzna wydał z siebie krótki przenikliwy gwizd. W jednej chwili z pomieszczenia obok wpadła grupa kilku ludzi ubranych w, jak udało mi się zauważyć, takie same, szarawe tuniki, jaką nosił mój nowy opiekun. Co jeszcze bardziej mnie uderzyło, w taki sam strój byłam ubrana ja – tyle że moja tunika była wyświechtana jak szmata do podług oraz nie zaopatrzono mnie w naramienniki, karwasze, rękawice, nagolenniki ani nawet kaptur.
- Dwóch idzie za Mistrzem, reszta gotowa ma czekać na sygnał przy Koloseum – rozkazał krótko, a członkowie grupy momentalnie przetasowali się i w absolutnej ciszy zniknęli w tym samym korytarzu, którym wyszedł Ezio.
- Teraz możesz pytać – przyzwolił mi Nino z uśmiechem, kiedy tylko znów zostaliśmy sami.
Gdybym tylko pamiętała pytanie...


* * *

Nino nie marnował czasu. W ciągu niecałych czterdziestu minut zdążył pokazać mi dużą część, jak to się wyraził, Kryjówki. Najpierw zaprowadził mnie na wyższe piętra, gdzie mieściły się kwatery innych członków zakonu (a gdzie możliwe, że za dobre sprawowanie i ja dostanę własny kąt), pokoje dla służby, co poniektóre biura i pracownie.
- Sądząc po ilości pokoi wnioskuję, że jest nas dużo? - ośmieliłam się zapytać, gdy znów zaczęliśmy schodzić na coraz niższe piętra. Mój przewodnik zatrzymał się tak nagle, że nie wiele brakowało, a wpadłam bym na jego plecy. Odwrócił się powoli i spojrzał na mnie mrożącym krew w żyłach wzrokiem.
- NAS? - wycedził przez zęby. To jedno słowo sprawiło, że włosy stanęły mi dęba jak po wrzuceniu śniegu za kołnierz.
- Mam na myśli członków zakonu – uściśliłam starając się, by mój głos zabrzmiał jak najpewniej. Średnio mi to jednak wyszło, bo kąciki ust Nina zadrgały nieznacznie.
- No tak – czyli nas – potwierdził, nie mogąc powstrzymać parsknięcia śmiechem. Nie mówiąc już nic więcej, ruszył w dalszą wędrówkę. A ja poszłam za nim, przemilczając kwestię braku odpowiedzi na pytanie.
Wbrew porażającej ilości pięter, centrum Kryjówki mieściło się w podziemiu. Zafascynowana tym faktem (wiąże się z tym pewna historia, kiedy to zgubiłam się w katakumbach pod kościołem, ale o tym kiedy indziej) poczułam się nieco rozczarowana, kiedy zwiedzanie zatrzymało się na komnacie, w której wcześniej rozmawiałam z Eziem.
- Chociaż przystąpiłaś do zakonu, do poznania pewnych sekretów trzeba osiągnąć odpowiedni stopień wtajemniczenia – tak mi to wytłumaczył Nino. Mimo to ośmielił się chociaż opowiedzieć mi o tym rozciągającym się pod ziemią przybytku – zbrojowni, sali ćwiczeń, biblioteki pełnej książek i dokumentów, laboratorium medycznym i wielu, wielu innych cudach. Podobno także wyremontowali niemal całą sieć podziemnych ścieżek wijących się jako ogromny labirynt pod całym Rzymem. Choć jednym z tych korytarzy miałam już nieprzyjemność iść, mój przewodnik i tak nie mógł sobie odpuścić tego zaszczytu i wyprowadzić mnie jednym z nich na powierzchnię.
- Jakiej części Rzymu właściwie znajduje się Kryjówka? - zmusiłam się do zadania pytania, nie mogąc znieść tej zaległej w korytarzach lepkiej ciszy, w której echo naszych kroków brzmiało nienaturalnie głośno. Nino jednak posłał mi tylko przed ramie uśmiech, jakim zwykle rodzice obdarzają swoje dzieci, gdy nie chcą im zepsuć niespodzianki.
I niespodzianka mu się udała. Kiedy w końcu dotarliśmy do tak upragnionego przeze mnie wyjścia, paroma susami wspięłam się po krętych schodach i nie czekając na towarzysza wydostałam się na powierzchnię. Chciałam z lubością wdychać świeże powietrze, ale kiedy zobaczyłam rozciągający się na lewo widok, o mało się tym powietrzem nie zachłysnęłam.
Mój wzrok od razu popłynął wraz ze spokojnymi wodami Tybru, na którego powierzchni odbijały się figlarnie promienie popołudniowego słońca. Zaraz jednak poszłam spojrzeniem dalej, przez niewielką przystań, szeroki most, aż do budynków na drugiej stronie brzegu, w których coś jakby mi nie pasowało...
- Jesteśmy na wyspie! - krzyknęłam z niejakim radosnym zaskoczeniem, gdy Nino stanął obok mnie przy balustradzie. A on tylko spojrzał na mnie tym samym, nieco pobłażliwym wzrokiem i bez słowa ruszyliśmy w głąb miasta.
Według powszechnego stereotypu, jako kobieta na samo hasło „zakupy” powinnam zapałać wręcz niemożliwym z naukowego punktu widzenia zapałem. Tak też się stało, dopóki nie dowiedziałam się, co ten termin oznaczał dla Nina. Zamiast powolnego przelewania się od straganu do straganu, ostentacyjnie zachwycając się każdym co lepszym towarem, odwiedzaliśmy tylko „zaufanych fachowców”, jak to powiedział Nino, których dzieliły odległości większe niż z Aten do Maratonu. Do tego pokonywaliśmy je tempem porównywalnym do morderczego sprintu Filippidesa. Do dziś nie rozumiem tego precedensu – jakim cudem na tak małej wysepce odległości pokonywane krokiem szybszym niż skoki zająca mogły być tak długie i męczące jak bieg wzdłuż całego akweduktu?
Wracając do wspomnianych wyżej fachowców, to gdyby nie wyposażenie odwiedzanych lokali, trudno by mi było rozróżnić, czym który z zaufanych się zajmuje. W każdym miejscu schemat wizyty wyglądał tak samo – Nino recytował listę potrzebnych z tegoż miejsca rzeczy, po czym razem z właścicielem szedł na zaplecze wybierać w tym, co na stanie. A ja, bez względu na to, czy to u szewca, krawca czy kowala, zostawałam z pomocnikami bądź terminatorami, którzy bezlitośnie mierzyli mnie centymetrami ze wszystkich stron i wypytywali o najróżniejsze rzeczy – od rozmiaru buta, przez uczulenia na metale, aż po ulubiony przepis na ciasto drożdżowe.
Cała ta ceremonia zawsze kończyła się tym, że mnie wręczano pakunki z kupionymi przez Nina towarami, a on z kolei dostawał kwitek ze szczegółowym opisem reszty zamówienia i możliwym terminem jego wykonania.
Mój towarzysz okazał się być prawdziwym gentlemanem, więc gdy obarczona nieproporcjonalnym do mojej siły ciężarem o mało nie skręciłam karku na schodach, zgodził się wziąć ode mnie parę paczek i toreb.
Obładowani jak wielbłądy, łaziliśmy tak do samego zmierzchu. Wyprawa znacznie przedłużyła się właściwie z mojej winy. Oprócz skompletowania podstawowego ekwipunku dla mnie, jako dodatkowe zadanie mieliśmy wyjątkowo zaopatrzyć kuchnię w kilka produktów. Przejęłam się tą misją tak bardzo, że gdy jakaś stara szkapa zaczęła podgryzać trzymaną przeze mnie kapustę, pogoniłam ją z taki zapałem, że zgniotłam schowane w kieszeniach jajka, a pomidory nieświadomie przerobiłam na przecier.
Nie było więc wyjścia – trzeba było się wrócić do paru straganów.
Do Kryjówki wróciliśmy zmęczeni, ale i na swój sposób szczęśliwi. Rozpakowanie zakupów dzięki Bogu zostało powierzone już komuś innemu. Nino za to bez żadnych obiekcji zgodził się zaprowadzić mnie do mieszczącej się na parterze stołówki, gdzie czekał już na nas ciepły makaron z mięsem i butelka wina.
- Gdzie są wszyscy? - zebrałam się na odwagę i przerwałam ciszę która zapadła, gdy zaczęliśmy jeść. - Z tego, co mówił messer Auditore wynikało, że zakon ma wielu członków, a my w ciągu całego dnia spotkaliśmy ledwo tuzin – uściśliłam pod wpływem pytającego spojrzenia Nino. Mężczyzna zamyślił się, powoli przeżuwając makaron.
- To kwestia tego, że tak naprawdę cały czas jest coś do zrobienia – odparł po chwili. - Ponad połowa braci wyruszyła w głąb kontynentu. Najświeżsi rekruci do końca tygodnia są poza miastem na manewrach czy czymś takim. Ci bardziej doświadczeni albo załatwiają polecone im zadania, albo czuwają nad panem Auditore, którego planów nikt nie jest w stanie przewidzieć!
Słysząc to, przypomniała mi się grupa rekrutów, która wybiegła z Kryjówki zaraz za Eziem.
- Kim on właściwie jest? - spytałam bez ogródek. Po twarzy Nina przebiegł cień. - Pojawia się właściwie znikąd, i to w momencie, kiedy najbardziej potrzebujemy kogoś takiego jak on – charyzmatycznego przywódcy, chcącego walczyć z uciskiem. Dowodzi więc, jak to nazwał, zakonem. Ale co to znaczy? Wątpię, żeby stworzył tak wielką organizację tylko do walki o wyzwolenie Rzymu. W tak nic nieznaczącym dla świata celu nikt nie wysyłał by aż tylu ludzi w głąb kontynentu...
Nino zdecydowanie nie był zadowolony z pytań, które padły. Choć próbował zachować pozory i nadal zachłannie pałaszował makaron, wyraźnie widać było, że jest spięty. Ukradkiem zerkał na mnie znad talerza czujnym, nieco nieufnym wzrokiem.
Odpowiedź dostałam dwie dokładki i półtora butelki wina później (skrytka pod piątą klepką od lewej – muszę zapamiętać). Nino w końcu odsunął od siebie talerz, rozsiadł się wygodnie na krześle i założonymi na piersi rękoma znów lustrował mnie uważnym wzrokiem.
- Masz rację – tu chodzi o coś więcej – podjął w końcu. - Borgiowie to tylko tryb w wielkiej machinie zła, z którą wojna zaczęła się już parę wieków, wciąż nie rozstrzygnięta. Pamięć o niej oraz wciąż namnażające się wiara, że damy radę ją wygrać, przetrwały do dziś.
- A Ezio? - dopytywałam. - Gdzie w tym wszystkim jest Ezio?
- On też jest tylko trybem – tyle tylko, że bez niego nasza strona w ogóle by nie ruszyła...
- Nie możesz powiedzieć mi niczego wprost, prawda?
- Prawda.
- To świetnie – fuknęłam gniewnie. Miałam ochotę rozbić mu na głowie jedną ze stojących na stole butelek, a potem samej coś sobie zrobić odłamkami szkła – tak dla świętego spokoju.
- Działamy w mroku, by służyć światłości – wypalił nagle.
- Co ty mówisz?
- To, co słyszysz.
- Nie rozumiem.
- Bo zmęczona jesteś. Czas spać.
I tyle w temacie wyciągania informacji.
Moje sprawowanie w ciągu całego dnia musiało zostać ocenione na w miarę dobre, bo udało mi się zasłużyć na własny pokoik z łóżkiem i niewielką komodą na wyłączność. Wszystko, czego na ten moment do szczęścia mi brakowało – zwłaszcza tego w miarę miękkiego posłania.
- Na dół, na zbiórkę, zapraszamy o świcie – Nino tłumaczył mi na odchodnym. - Tam dowiesz się właściwie całej reszty. I jutro jeszcze będziesz musiała pomęczyć się w tych łachmanach, bo znając Antonia – to jest, naszego krawca – twój uniform będzie gotowy dopiero jakoś pod wieczór.
Uniform – zabrzmiało strasznie. Przytaknęłam tylko na znak, że wszystko rozumiem.
Nino musiał chyba dostrzec moje zagubienie, bo nim ostatecznie zatrzasnął za sobą drzwi, posłał mi ciepły uśmiech.
- Też kiedyś byłem w takiej sytuacji, jak ty. Większość z nas zresztą tak zaczynała. Pewnie teraz trudno ci teraz w to wierzyć, ale z czasem naprawdę wszystko się ułoży – powiedział z zaskakującą łagodnością. - Gdybyś czegoś potrzebowała, albo coś się stało, wystarczy że krzykniesz – ktoś na pewno usłyszy i zaraz przyjdzie.
Znów przytaknęłam. Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem.

A ja, stojąc na środku tej słabo oświetlonej klitki, poczułam się jak nigdy samotna i zagubiona.

sobota, 21 września 2013

Ogłoszenia parafialne

Do napisania tej notki tchnął mnie komentarz z cichutką wzmianką o ciągu dalszym. Z tym ciągiem to będzie mały problem. Na razie. Bo bloga pod żadnym pozorem nie mam zamiaru porzucać. Wręcz przeciwnie! W roku szkolnym czasu na pisanie jest trochę mniej, ale bynajmniej nie stanęło ono w miejscu. I prace nad ciągiem dalszym trwają nadal. Z pisaniem następnego rozdziału na razie się wstrzymałam - postanowiłam poświęcić trochę czasu na dopracowaniu fabuły, bohaterów... Słowem - praca techniczna. Więc za to wielkie opóźnienie przepraszam. Gdy będę gotowa, następny rozdział na pewno się pojawi.
Pozdrawiam!

piątek, 30 sierpnia 2013

Rozdział II - Światełko w tunelu

Nie jestem pewna czego to kwestia, ale ostatnio mam straszne problemy z dodawaniem postów. Wciąż mam problemy z formatowaniem tekstu - a to linijki na siebie nachodzą, a to wszystkie akapity zlewają się w jeden... Irytujące i skutecznie opóźniające pracę.
Ale w końcu, po czterech podejściach, jest nowy rozdział. Pisząc go stanęłam przed dylematem - stawiać od razu na akcję, czy dać bohaterce trochę czasu na wiarygodne znajdowanie kolejnych odpowiedzi na swoje wątpliwości? Postawiłam na to drugie - z góry więc przepraszam, jeżeli kilka nadchodzących rozdziałów wyda się trochę nudnawych!


Świece. W całej komnacie roiło się od świec. W sumie to nic w tym dziwnego biorąc pod uwagę, że w kamiennych ścianach nie było żadnych okien. Kiedy leżałam tam, na jednym z wielu pustych łóżek, odór topionego wosku zmieszany z charakterystyczną wonią utensyliów lekarskich towarzyszył mi cały czas. Nie wiem, czy to przez te wonności, ale w głowie wciąż mi huczało. Niektóre części ciała od czasu do czasu przypominały o sobie tępym bólem. 
Głównie znajdowałam się w tej dziwnej komnacie. Przed oczami przewijały mi się postaci w szarych kapturach, raz nawet wydawało mi się, że widzę rzekomego "orła" znad Tybru. Jednak najczęściej krzątała się przy mnie pomarszczona staruszka w białym fartuchu, myjąc, poprawiając pościel, zmieniając opatrunki. 
Czasem jednak moje myśli wracały do portu. Mokra od swojej i cudzej krwi znów leżałam na pomoście wśród ciał martwych żołnierzy. A ojciec wpatrywał się we mnie wytrzeszczonymi, martwimy oczami z takim wyrzutem, jakby ta cała masakra była moją winą. Wybuchała wtedy spazmatycznym szlochem, a potem wszystko spowijała czerń, kiedy pomarszczona staruszka zasłaniała mi twarz zimnymi okładami. 
Aż któregoś dnia ustały majaki, gorączka, zawroty i bóle. Wtedy też wróciła paląca świadomość ostatnich zdarzeń: mój ojciec nie żyje; matka z babką, o ile nie są nachodzone przez gwardzistów, umierają pewnie z żalu i niepokoju; a ja jestem oddana na łaskę obcych ludzi, nie wiedząc nawet gdzie jestem. 
Nie miałam jednak czasu na rozpamiętywanie. Kiedy tylko zwlekłam się z łóżka, staruszka z nieskrywaną ulgą od razu do mnie doskoczyła. 
- Dwa tygodnie... Blisko dwa tygodnie tak leżałaś! - trajkotała, oglądając mnie ze wszystkich stron. - Messer Auditore na pewno się ucieszy... 
- Auditore? TEN Auditore? - wymsknęło mi się. Gdy kobieta, nieco zdziwiona, potwierdziła to skinieniem głowy, mimo woli wzdrygnęłam się. 
Nie ma chyba w Rzymie człowieka, który nie kojarzył by tego nazwiska. Pierwszy człowiek, który miał dość odwagi, by sprzeciwić się tyranowi Borgiów. Był na ustach wszystkich ludzi. W karczmach, na targu, w porcie, na wykładzie herolda – co rusz ktoś przynosił wieści o nowych wyczynach nieustraszonego buntownika. Połowa z tych opowieści była oczywiście zwykłymi plotkami. W końcu o ile każdy był na bieżąco z poczynaniami bohatera, tak naprawdę nikt nigdy nie stanął z nim twarzą w twarz. Czy więc możliwe byłoby, że to miejsce... 
Nie. Nawet po tak silnym uderzeniu w głowę nie mogłam wymyślić głupszego wyjaśnienia. 
Po zmianie kilku pozostałych mi opatrunków staruszka ubrała mnie w strasznie wypłowiałą szarą tunikę i bez słowa wyjaśnienia wyprowadziła z komnaty. 
Muszę przyznać, że nieco się rozczarowałam. Wprowadziła mnie w jakiś ciasny, kamienny tunel, który z czasem okazał się być ogromnym labiryntem. Grobową ciemność rozświetlały tylko pojedyncze pochodnie. Powietrze było ciężkie i zatęchłe, a przez narastające uczucie zamknięcia zdawało się być go coraz mniej. W przeciwieństwie do mnie, staruszka zdawała się niczym nie przejmować. Szła zaskakująco jak na jej tuszę sprężystym krokiem, cały czas plotąc trzy po trzy o jakiś błahostkach – a to o zakalcu wnuczki, a to o skręconej kostce sąsiadki... Parę razy przerywałam ten monolog, zadając jej pytania o... właściwie wszystko, co od czasu wypadku się zdarzyło. 
- Messer Auditore sam wszystko ci wyjaśni – odpowiadała z tajemniczym uśmieszkiem, po czym znów zaczynała trajkotać. 
Wędrówka strasznie się dłużyła, zwłaszcza przez narastający niepokój z domieszką ciekawości. Kiedy jednak doszłyśmy na miejsce, moja cierpliwość została nagrodzona. 
Kiedy doszłyśmy do krętych schodów prowadzących do wyjścia, kobieta zatrzymała się gwałtownie, ścisnęła moje ramię i spojrzała mi głęboko w oczy. 
- Nie wolno mi tam wejść. Dalej musisz pójść sama. 
Nieco zdezorientowana, kiwnęłam tylko głową. Staruszka uśmiechnęła się, pokrzepiająco klepnęła po ramieniu i delikatnie popchnęła mnie w stronę schodów. 
Stopień po stopniu, wspięłam się na szczyt. Znów trafiłam do korytarza – tym razem jednak bardziej przestronnego, jaśniejszego. Moje kroki odbijały się echem, boleśnie burząc niezwykła wręcz ciszę. Czułam się strasznie głupio, powodując tak wielki hałas. Kiedy jednak dotarłam do końca korytarza, przybrałam jak najbardziej pewną siebie postawę i wślizgnęłam się przez uchylone drzwi. 
Nie zdziwiłam się, kiedy moim oczom znów ukazała się komnata. Ta jednak była dużo większa, wysokie sklepienie podpierały proste kanciaste kolumny. Mijając je, dostrzegałam coraz więcej – liczne przejścia prowadzące do następnych pomieszczeń; olbrzymie, pozłacane świeczniki; wiszące na ścianach gobeliny z symbolami przypominającymi literę „A”; olbrzymie biurko zasłane książkami i pergaminami w jednym rogu; komodę z dziesiątkami przegródek z przeróżnymi fiolkami, puszkami i bandażami w drugim rogu... 
- Kogoż to ja widzę! Nino, czy to nie jest nasza śpiąca królewna? 
Zaskoczona nagłym krzykiem, w panicznym odruchu skoczyłam za najbliższą kolumnę. W odpowiedzi usłyszałam wybuch serdecznego śmiechu. Przezornie wychyliłam głowę zza kolumny, spoglądając w stronę, z której dochodziły głosy. 
Dopiero wtedy zauważyłam stojący w najdalszym rogu długi stół, wzdłuż którego po obu stronach ciągnęły się dwie ławki. Blat był całości przykryty wielką mapą oraz skrawkami pergaminu najprawdopodobniej dopiero co zapisanymi przez siedzącego nad nim mężczyznę. Serce zabiło mi mocniej, gdy przez długą śnieżnobiałą szatę i zaciągnięty na głowę kaptur rozpoznałam w nim mojego „orła” znad Tybru. Tuż za nim, jak anioł stróż, stał z założonymi na piersi rękami mężczyzna, także zakapturzony. Obaj z zaciekawieniem patrzyli w moją stronę. 
- Hej, bambina, nie bój się! - znów zaśmiał się mężczyzna w bieli, gestem zachęcając mnie do wyjścia zza filara. Wciąż czując na sobie wwiercające się we mnie spojrzenia, podeszłam niepewnie w ich stronę. O mało jednak znów nie cofnęłam się w tył, bo gdy byłam już przy samym stole, „orzeł” w jednej chwili podniósł się z ławy i stanął tuż przede mną. 
- Ezio Auditore da Firenze - przedstawił się, wykonując lekki ukłon. 
 A mnie stanęło serce. 
- Emilia... Caramigno - wydukałam, gdy udało mi się wyrwać z tępego niedowierzania. Nie mogłam pojąć, dlaczego dopiero teraz dostrzegłam, że stojąca przede mną postać jest tak bardzo podobna do marnego portretu pamięciowego widniejącego na niemal wszystkich afiszach (na jego szczęście niewielu żołnierzy umie dobrze rysować...). 
- Wyglądasz na dość... zdezorientowaną – zagadnął, kiedy stracił już nadzieję na jakąś większą reakcję z mojej strony. - Nie ma jednak co się dziwić. Będąc na twoim miejscu czułbym się równie niepewnie. Usiądź więc, a... 
- Nie mam czasu na takie pogaduszki - przerwałam mu ostro, dziwiąc się własnej zuchwałości. Jego także musiałam tym zaskoczyć, uśmiech na twarzy natychmiast zastąpił grymasem niepokoju. Mimo to ciągnęłam dalej - Doceniam pomoc i troskliwą opiekę, ale muszę natychmiast wracać do domu - moja matka i babka...
- Wiedzą już o wszystkim - tym razem on wszedł mi w słowo. - Zadbaliśmy o niezwłoczne powiadomienie ich o całej sytuacji, a także zapewniliśmy im bezpieczny azyl, w którym niczego im nie brakuje. Powiedziałbym ci o tym i o wielu innych rzeczach, gdybyś tylko dała sobie wszystko wytłumaczyć - dodał surowym tonem, gestem nakazując mi zająć miejsce przy stole. Tym razem nie miałam odwagi zaoponować. Z bezsilnym westchnieniem usiadłam więc naprzeciw niego i zagryzłam wargę, by zatrzymać wszystkie cisnące mi się na usta słowa. 
On jednak jak na złość milczał. Nawet pomimo cienia rzucanego przez kaptur wyraźnie widziałam rysujące się na jego czole zmarszczki, gdy szukał dla mnie odpowiednich słów. A ja już wiedziałam, że w tej sytuacji oboje czujemy równie wielką niepewność. 
- Nie wyglądasz mi na głupią, więc pewnie zdajesz sobie sprawę z plagi, która dopadła miasto – podjął w końcu. - Z pewnością nie jesteś też zahukaną dziewuchą potulnie udającą, że niczego złego nie dostrzega. Dowodem na to jest chociażby odważna, choć zarazem lekkomyślna reakcja na bezpodstawne okrucieństwo żołnierzy. Pomimo tego, że mieli przewagę, nie wahałaś się ani przez moment. Byłaś gotowa poświęcić się słusznej sprawie. Takich właśnie ludzi nam potrzeba. 
- „Nam”, czyli komu? - spytałam podejrzliwie. 
- Nie jesteś jedyną, której nie podoba się zuchwalstwo Borgiów – odparł wymijająco. - A jak wiesz, w grupie siła. Po paru moich... powiedzmy, „wyskokach”, sfrustrowani tyranią mieszczanie chętnie udzielili mi swojego poparcia. Ja tylko wykorzystałem drzemiący w nich potencjał, zapewniając schronienie, ucząc sztuki walki i, co najważniejsze, jednocząc ich – oddany kompan na polu bitwy jest nieraz więcej wart niż najgroźniejsza broń. Zwłaszcza, gdy nie walczysz tylko dla siebie, ale i dla najbliższych. Ty niewątpliwie masz w czyjej obronie stanąć. Dlatego pytam cię, Emilio – czy przyłączysz się do naszych szeregów? 
Nie odpowiedziałam od razu. Bo i co miałam powiedzieć? Przemowa, choć długa i wzniosła, tak naprawdę nie rozwiała zbyt wielu moich wątpliwości. Wciąż nie wiedziałam gdzie jestem ani nie miałam pewności co stało się z moją rodziną. Moją jedyną gwarancją była siedząca przede mną błyskająca zębami żywa legenda. Jednak jak to z legendami bywa – nie wszystko w nich jest prawdą. Szczerze mówiąc, budził we mnie więcej niepokoju niż wciąż stojący za jego plecami mężczyzna, milczący i niczym nie wzruszony jak głaz. Jaką mogłam mieć pewność, że jest ze mną szczery? Że znalazł i otoczył opieką moją rodzinę? Że rzeczywiście chce pomóc, a nie wykorzystać...? 
Mogę się założyć, że Ezio potrafił wyczytać z mojej twarzy wszystkie nurtujące mnie pytania. Z kolei ja po błysku w jego oczach domyśliłam się, że na wszelkie odpowiedzi będę musiała zasłużyć. To dawało mi więc tylko jedno wyjście. 
- Przeżyłam dzięki twojej pomocy, panie – jestem więc na twoje rozkazy.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Rozdział I - Złe dobrego początki

     Ta historia zaczyna się... właściwie dobre parę lat temu, gdy Rzym znajdował się jeszcze pod okrutnym panowaniem Borgiów. Choć miasto trzymane było w silnych rękach, panowała istna Sodoma i Gomora. Rządzący mogli wręcz spać na górach złota, jednak zaniedbane miasto popadało w ruinę. Cegły, dachówki, a nieraz całe balkony i ściany leciały ludziom na głowy. Niektórzy nawet posunęli się krok dalej i bez skrupułów rozkradali dorobek architektoniczny miasta. Niebezpieczeństwo szło nie tylko od ruin, ale też i od samych ludzi. I nie mam tu na myśli złodziei chcących „zarobić” ma chleb, ale wszechobecne oddziały groźnych gwardzistów - to właśnie przez nich stało się coś, co na zawsze odmieniło moje życie.
     Ale od początku.
     Wraz z matką i ojcem osiedliliśmy się w Rzymie stosunkowo niedawno, bo rok temu, po śmierci mieszkającego tam dziadka. Nie był człowiekiem majętnym, jedyną cenniejszą rzeczą jaką posiadał była rzeczna barka. Środki do życia, i jednocześnie największą radość, przynosiły mu całodniowe rejsy po Tybrze podczas których przewoził towary najznamienitszych kupców przyjeżdżających do Włoch z niemal całego świata. Ostatnią wolą dziadka było, by mój ojciec zaopiekował się osieroconą barką i kontynuował tak dobrze prosperujący interes. Nie było więc wyjścia – przybyliśmy do jego rodzinnego domu i otoczyliśmy opieką nie tylko barkę, ale i biedną owdowiałą babcię.
     Dlaczego o tym wspominam? Przysięgam, że zaraz do tego dojdę!
     Od tamtego czasu ojciec codziennie szedł rano do portu, ładował na pokład kupców oraz ich towary i wyruszał w rejs. A ja, zwykle w ostatniej chwili, z impetem wbiegałam na sam koniec pomostu i machałam mu na pożegnanie tak długo, aż barka nie zniknęła mi z oczu.
     Tak było i tego pamiętnego dnia. Z tym wyjątkiem, że przyszłam do portu nieco wcześniej niż zwykle i gdy schodziłam na pomost, ojciec jeszcze rozmawiał z ostatnimi klientami. Po karku przebiegł mi dreszcz strachu, kiedy rozpoznałam wśród nich kilku żołnierzy. Krzyczeli tak głośno, że pewnie było ich słychać aż na przeciwległym brzegu. Wnioskując po stojącej między ojcem a dowódcą oddziału wielkiej skrzyni, ojciec pewnie nie chciał jej załadować na i tak już zbyt zanurzoną barkę.
     Brutalnie przedzierałam się przez tłum gapiów, jednak gdy udało mi się dopchać do miejsca kłótni, i tak było już za późno. Niby w zwolnionym tempie obserwowałam, jak miecz rozwścieczonego odmową dowódcy miękko wchodzi w bok mojego ojca, przebijając go na wylot. W jednej chwili tak dobrze znana i bliska mi twarz wykrzywiła się w nieludzkim grymasie bolesnego niedowierzania, by już tak zastygnąć na wieki. Z upiornym uśmiechem satysfakcji żołdak wyszarpnął broń, znacząc krwią ofiary wszystko wokół. A gdy ciało powoli osuwało się na pomost, mogłam przysiąc, że widziałam, jak z otwartych do krzyku ust ulatuje dusza kochanego ojca.
     Nie zastanawiałam się nad tym, co robię. Z wrzaskiem gniewu i rozpaczy rzuciłam się na mordercę. Korzystając z jego zaskoczenia, wyrwałam mu miecz. Broń okazał się cięższy niż myślałam, ale to nie miało w tamtej chwili znaczenia. Z całych sił zamachnęłam się na przeciwnika. Ostrze zsunęło się po jego pancerzu, nie czyniąc żadnej szkody. Udało mi się jednak uderzyć na tyle mocno, że żołnierz stracił równowagę i z głośnym pluskiem wpadł do wody.
     Reszta oddziału także nie próżnowała. Żołnierze okrążyli mnie i sięgali po broń. Dopiero wtedy dotarło do mnie, jak daleko się posunęłam. A widząc obnażone miecze i sztylety, przypomniałam sobie, że sama także dzierżę w ręku ostrze i na dodatek wcale nie umiem się nim posługiwać.
     Jak na zawołanie, poczułam silne uderzenie w uzbrojoną dłoń. Nie do końca pewna, czy to przez ból, czy przerażenie, upuściłam miecz. W panice odskoczyłam w bok i potknęłam się o podrzucony mi pod nogi hełm. Jak długa poleciałam w tył i wyrżnęłam głową o wystający pal. W jednej chwili świat zawirował, w uszach mi szumiało. Jak zza ściany usłyszałam ryk szyderczego śmiechu, przed oczami zatańczyły mi tylko błyski chowanych ostrzy i zaraz posypał się na mnie grad pięści.
     I wtedy pojawił się ON.
     Grad ciosów nagle ustał. Gdy uchyliłam powieki, dostrzegłam nad moją głową jakiś przelatujący cień. W ułamku sekundy, który zdawał się trwać wieczność, zobaczyłam w nim ptaka. Dokładniej śnieżnobiałego orła. Rozpostarł szeroko skrzydła, które załopotały na wietrze, zanim z impetem spadł na moich oprawców.
     Nie jestem pewna, co się stało potem. Rozdzierający ból promieniujący z każdej części ciała otumanił mnie skuteczniej niż jakikolwiek narkotyk. Wszelkie myśli utonęły pod falą cierpienia. Słońce zaczęło boleśnie razić mnie w oczy. Kakofonia wrzasków i szczęku ostrzy brzmiała, jakbym miała głowę zanurzoną w wodzie.
     Strzępki świadomości wróciły do mnie dopiero, gdy było już po wszystkim. Podniosłam obolałą głowę, by rozeznać się w sytuacji. I bardzo możliwe, że to co wtedy zobaczyłam, też mogło być urojeniem.
     Deski pomostu były czarne – wolałam nie wnikać, czy od wsiąkniętej wody czy krwi. Z całego oddziału nie ostał się nikt. Kilku martwych żołnierzy dryfowała na powierzchni wody, ale zdecydowana większość pozostała na pomoście. Te ciała, leżąc, niekiedy na sobie, w niemal idealnym kręgu, tworząc coś na kształt gniazda, w którym stał, dysząc ciężko, mój wybawiciel.
     Wbrew temu, co z początku myślałam, nie był orłem, ani nawet ptakiem. Przede mną stał mężczyzna z krwi i kości. To, co wzięłam wcześniej za jego skrzydła, okazało się być spływającą z prawego ramienia białą peleryną. Kiedy nachylił się nade mną, dla pewności przyjrzałam się jego twarzy – na szczęście pod głębokim kapturem nie chował dzioba, lecz piękny, przyjazny uśmiech.
     - Żyjesz, bambina – westchnął z nieskrywaną ulgą, pomagając mi usiąść. - Katowali cię z taką pasją, że nie byłem pewien, czy zdążę cię uratować... Na szczęście dla nas obojga zdążyłem, ale to jeszcze nie koniec. Nie jesteś tu bezpieczna, ta rzeź nie ujdzie nam na sucho. Dlatego obiecaj, że od teraz będziesz grzeczna i bez żadnych obiekcji dasz sobie pomóc. Mam też nadzieję, że później odwdzięczysz się tym samym...
     Zahipnotyzowana jego ciepłym głosem, gorliwie przytaknęłam. A potem zrobiłam najgłupszą rzecz, na jaką mogłam się zdobyć – zemdlałam.
   

piątek, 9 sierpnia 2013

Prolog

Biel – sądziłam, że będzie mi towarzyszyć na ślubnym kobiercu. Już od kiedy byłam małą dziewczynką, marzyłam o długiej aż za kostki, śnieżnobiałej sukni i jeszcze dłuższym, koronkowym welonie, który z cichym szelestem ciągnąłby się za mną po ziemi.
Ale to było kiedyś. Choć szykowałam się do wejścia do Kaplicy, nie miałam na sobie sukni ślubnej, ale równie biały lniany strój, a zamiast welonu zarzuciłam na głowę głęboki kaptur, niemal całkowicie zasłaniający moją twarz. Jeszcze tylko poprawiłam umocowane na lewej ręce ostrze i z nerwowym uśmiechem weszłam do Kaplicy.
Ciemną komnatę rozświetlały setki świec, których płomienie odbijały się w idealnie gładkich kamiennych ścianach. Po obu stronach na całej długości, od wejścia do podwyższenia na końcu, stały rzędy zakapturzonych postaci. Na pierwszy rzut oka budziły grozę, jednak kiedy przemierzałam Kaplicę, w blasku świec rozpoznawałam twarze moich najbliższych przyjaciół.
Gdy weszłam na podwyższenie, serce waliło mi tak mocno, że chyba było je słychać w całej komnacie. Rozżarzone węgle w kamiennym palenisku uderzyły we mnie falą gorąca. W ostatniej chwili przypomniałam sobie o lekkim dygnięciu przed Mistrzem, który w rozedrganym gorącym powietrzu wyglądał jak fatamorgana.
- Nulla è reale. Tutto è licito – to wszystko, co udało mi się zapamiętać z wyrecytowanej przez Mistrza formuły, którą nie tak dawno znałam jeszcze na pamięć. Nie do końca świadoma, jak w transie wyciągnęłam do przodu lewą dłoń. Zamknęłam oczy, i zaraz poczułam palący ból, kiedy na serdecznym palcu wypalono mi symbol będący elementem tradycji naszego bractwa.
- Zrobione, bambina – słysząc ten szept, ostrożnie otworzyłam oczy. Ujrzałam twarz Mistrza, na której gościł ten sam ciepły uśmiech, z jakim kiedyś po raz pierwszy ratował mi życie. Starałam się odwzajemnić uśmiech, jednak ze zdenerwowania na ustach zagościł mi chyba jakiś wyjątkowo paskudny grymas, gdyż mężczyzna z cieniem rozbawienia pokręcił tylko głową, położył mi dłoń na ramieniu i poprowadził w stronę schodów.
Wyszliśmy na najwyższą punkt naszej kryjówki – pozbawioną dachu wieżyczkę, z której balustrady jak na pirackim statku wystawała pojedyncza deska, z której zakładnicy mieli skakać w morskie odmęty. Zadrżałam, gdy zdałam sobie sprawę z trafności tego porównania.
- Gotowa? - Mistrz znów przerwał moje rozmyślania.
Tym razem spojrzałam na niego ze szczerym uśmiechem.
- Jak nigdy dotąd.
Wspięłam się na balustradę i powoli ruszyłam ku krawędzi deski. Napawając się tą wzniosłą chwilą, rozejrzałam się dookoła. Na zupełnie czarnym niebie błyszczały setki gwiazd, oświetlając słabym światłem zniszczone, choć dla mnie wciąż piękne rzymskie kamienice. W dole szumiał Tyber, a gdybym wychyliła się jeszcze bardziej – zobaczyłabym czekający na mnie parędziesiąt metrów niżej stóg siana.
- Nazywam się Emilia Caramigno i od teraz jestem asasynem! - krzyknęłam, by dodać sobie odwagi.
I skoczyłam.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Słów kilka wstępu

Po wielu nieudanych próbach, w końcu udało mi się założyć bloga z opowiadaniem. Choć jeszcze żaden rozdział nie jest w pełni gotowy, a szablon na razie prowizoryczny, dumna jestem z niego niezwykle. Zwłaszcza, że wstawienie pierwszego rozdziału jest planowane na jutro.
A wracając do opowiadania.
Akcja zaczyna się w Rzymie za czasów panoszenia się Cesare, Rodrigo i Lukrecji Borgiów, a Ezio Auditore werbuje nowych członków do Zakonu Asasynów, by z ich pomocą stawić czoła hiszpańskim tyranom.
Czyli w skrócie - fanfik "Assassin's Creed: Brotherhood".
Niech jednak fakt ten nie zniechęca nikogo niewtajemniczonego! Wręcz przeciwnie - tym bardziej zachęcam takowych do czytania. Znajomość fabuły gry nie jest do czytania i zrozumienia konieczna, a kto wie - może lektura zachęci do grania...